W styczniu pisałam o różowej, oczojebnej szmince, która całkowicie zmieniła moje podejście do różowych ust. Nawet się nie zorientowałam, gdy w ciągu kilku tygodni w mojej kosmetyczce jakimś dziwnym trafem znalazły się kolejne różowe maziaki - przysięgam, ja takich rzeczy nie kontroluję, totalny blackout ;)

Niektóre całkiem fajne, inne średnio. W następującym tygodniu popełnię swatche i krótkie recenzje, bo niby ile można pisać o błyszczyku, bitch please (a i tak się skończy na eseju).


Dla ciekawskich i niecierpliwych, od góry:

  • błyszczyk Bell Glam Wear 032
  • lip pen H&M Honeysuckle
  • mazak Astor Perfect Stay Berry Pink (tak, jeszcze można je dorwać w niektórych miejscach)
  • lip pen H&M Passionata Pink
  • lakier (?) Sephora Fuchsia 
  • błyszczyk bareMinerals Dare Devil
  • Maybelline Color Whisper 310 Mad for magenta
A teraz wracam do opalania się. Miłej niedzieli!

Autora niestety nie znam, a podpisałabym złotymi zgłoskami. 

edit: co za blamaż, kojarzyłam to, ale nie wiedziałam skąd. źródło: Bohater. Dzięki dla L. za info!





Teoretycznie opisywanie żeli do mycia twarzy (jak i większości produktów stricte oczyszczających) powinno przebiegać zero-jedynkowo na zasadzie: działa, nie działa. Ale przecież nie byłybyśmy sobą, gdyby to było takie proste. Wielość zmiennych utrudnia życie ;)


 

Himalaya Herbals zrobiła się ostatnio modna dzięki naturalnym i fikuśnym składnikom w stylu miodla indyjska. Jak wiele razy podkreślałam na blogu - nie mam eko-obsesji w kwestii kosmetyków, nie brzydzę się wszelkiego rodzaju konserwantami (no dobra, tymi przebadanymi), nawet substancjami zapachowymi, ale z perspektywy coraz bardziej świadomego konsumenta wkurza mnie epatowanie hasłami "naturalny kosmetyk", gdy szybkie spojrzenie na etykietę rozwiewa wszelkie wątpliwości: naturalne to tu są tylko niektóre składniki, a nie całość (tak, rozróżniam to). 

Ot, taka moja króciutka dygresja.

Jeśli komuś takie rzeczy nie przeszkadzają, z przyjemnością dobierze się do elastycznej tubki wypełnionej żelem w optymistycznym, zielonym kolorze.
Design opakowania lekko przaśny.


Tak wygląda nowiutkie opakowanie - niby 150 ml, a wygląda jakby ktoś już się dobierał do zawartości. 


Data produkcji i upływu terminu ważności, wszystkie ważne informacje i inne szity znane doskonale z opakowań podobnych kosmetyków (bo jakiś geniusz może się nie domyślić, jak korzystać z ustrojstwa).


Producent obiecuje nam takie atrakcje jak oczyszczenie skóry twarzy z nadmiaru sebum bez jej podrażnienia i wysuszenia oraz zostawienie jej w ogólnie pożądanym stanie "problem-free". 

I z czystym sumieniem, a wręcz zadowoleniem potwierdzam, że te obiecanki-cacanki zostają spełnione w 100%. Żel jest wydajny, pieni się w wystarczającej ilości, nie ściąga skóry. Czego chcieć więcej? 

Jedyny babol, na który trzeba zwrócić uwagę, to delikatne podrażnienie oczu na skutek kontaktu z żelem. Nie jest ono szczególnie uciążliwe i długotrwałe, coś jak niezamierzony kontakt z szamponem ;) Myślę niestety, że osoby o delikatniejszej śluzówce (czy co tam się podrażnia) niż moja mogą mieć z tym poważny problem. 
Na opakowaniu widnieje informacja, żeby uważać na oczy, ale mimo wszystko sądzę, że taki produkt jak żel do mycia twarzy nie powinien powodować podobnych reakcji, wiadomo, że zawsze coś tam do oka wleci chociażby przy spłukiwaniu (no chyba że to ja jedyna taka zdolna jestem). 



Niewątpliwie sporą wadą jest też kiepska dostępność stacjonarna - w SuperPharmie widziałam tylko pojedyncze produkty Himalayi, prędzej można je spotkać na jakichś eko-eventach, a takich przynajmniej osttanio w Wawie nie brakuje (jak wspominany już Targ Śniadaniowy lub BioBazar).


Temat co najmniej kontrowersyjny, ale nie mam specjalnie oporów przed napisaniem, co myślę o działaniach pewnych osób. 

Spoiler: regularni czytelnicy może się zorientowali, że pracuję w agencji pr i zajmuję się obsługą kilku firm, głównie kosmetycznych. Jako że jestem odpowiedzialna za rozmaite kontakty z szeroko rozumianym światem zewnętrznym, dostaję kilka razy w tygodniu maile od blogerek urodowych oferujące nam nieziemską współpracę  - my im dostarczamy kosmetyki za darmo, one je opisują, robią zdjęcia i wrzucają na bloga - zapewne myślą, że pierwsze coś takiego wymyśliły i są niesamowicie oryginalne, że oferują nam taką "niesamowitą reklamę". 

Żeby uściślić - nie mam nic przeciwko współpracom, zwłaszcza tym płatnym. Nie mam nic przeciwko blogerkom, które same nawiązują takie kontakty. A poniższy wpis jest sumą moich doświadczeń zarówno blogerskich jak i zawodowych. 

Co mnie mierzi? Taka blogereczka na ogół nie wpadnie na pomysł, żeby od razu w pierwszym mailu podać link do bloga, żeby móc się zapoznać z jego treścią. Trzeba o linka ładnie poprosić. Nie muszę raczej dodawać, że maile są pisane okropną polszczyzną - brak wielkich liter na początku zdania, brak jakiekolwiek interpunkcji, a więc ich wywód przypomina bardziej strumień świadomości, z którego trzeba starannie wyłuskać przekaz (dajcie mi kosmetyki za darmo!).

Nie twierdzę, że sama jestem mistrzynią języka polskiego i znam się lepiej od wszystkich. Zwłaszcza na żywo zdarza mi się sypnąć tak niegramatycznym debilizmem, że jak się zorientuję, co rzekłam, to ogarnia mnie naprawdę srogi żal. 

Jak już się dostanie linka, to zaczyna się właściwa zabawa.
Mam poczucie estetyki jakie mam, co widać po designie bloga, a właściwie jego braku - zero ozdobnych pierdoletów, czysta treść. Nie znaczy to, że gardzę kolorowymi szablonami - a niech będzie nasrane neonami, żeby tylko zachowywało to spójną formę. Nic na to nie poradzę, gardzę wymyślnymi fontami i oczywistymi debilizmami w stylu ciemny font na ciemnym tle. Jak widzę różowy comic sans, który akurat nie jest wymyślny ani nic, to znowu ogarnia mnie żal.

Z pobieżnej lektury bloga na ogół można się dowiedzieć, że autorka chodzi do liceum lub ewentualnie jest gdzieś na początku studiów. Może i ma jakieś głębokie przemyślenia*, ale na blogu dominują wpisy z następujących kategorii:

  • "popatrzcie, co dostałam w ramach współpracy!" + zdjęcia komórką na tle podręcznika do biologii
  • "nawiązałam nową współpracę, szczegóły wkrótce!"
  • "dostałam ten produkt w ramach współpracy, poużywałam go dwa tygodnie i już jestem gotowa napisać o nim recenzję"
Samodzielnie kupione kosmetyki są w zdecydowanej mniejszości. Można spojrzeć chłodno i pragmatycznie i pomyśleć "nooo, laseczka potrafi się zakręcić i zaoszczędzić", ale po chwili pojawia się myśl "no kurwa, przecież to są jakieś niskie półki", a często cena wysyłki była wyższa od zawartości paczki. Recenzje w 90% przypadków są pełne entuzjazmu, ochów i achów, pozbawione głębszej analizy, nawet tej nadwornej "nie znam się, to się wypowiem" dotyczącej składów ("nie zawiera sls, więc musi być dobry"). 
I bierze mnie taki żal, że te dziewuszki poświęcają - często nie zdając sobie z tego sprawy - swoją szeroko rozumianą prawość (ciśnie mi się tu na palce słówko "integrity") dla kilku lakierów po 7 zł sztuka. Jakby to czasem był nowy sport - kto wciśnie więcej banerów do działu "współpraca". Albo kto był sprytniejszy i lepiej zaczarował dział marketingu. 
Może ktoś zapyta - czy potępiam takie zachowanie jako blogerka/specjalista do spraw pr? Czy wczuwam się tylko w jedną rolę? 

Nie jestem do końca pewna własnego stanowiska, bo czasem się czuję jak hipokrytka. 
Gdzieś w pobliżu tego tematu krążą prośby o próbki, o czym już kiedyś pisałam na blogu. Da się pójść przykładowo na Targ Śniadaniowy (polecam warszawiakom!) i nażreć do pełna samymi samplami bułeczek czy ciast, tak da się obejść apteki i drogerie i mieć kremików na 3 miesiące. Jarałam się w lutym gratisowym małym essiakiem, więc nie jestem tak zupełnie odporna na to, co sama krytykuję (szeroko rozumiana darmocha, już niekoniecznie blogerska). Myślę, że jednak mam dość uczciwe podejście - zainteresowana ofertą pewnej raczkującej polskiej firmy kosmetycznej poprosiłam o próbki jednego produktu (nie wspominając nic o blogu). Po krótkiej i niezwykle miłej wymianie maili dostałam pocztą próbki pięciu produktów, które tak przypadły mnie i mamie do gustu, że skończyło się na zakupach za 300 zł (uch, dziękujmy tu za Dzień Kobiet). Opłaciło się? Jak najbardziej. 
Dlatego nie uważam tak w 100%, że te moje urocze w swej prostocie blogereczki to takie złe stwory. Chcą za darmo? No dobrze, niech będzie, moim szefom jest to na rękę. Ich czytelniczki to mimo wszystko dość aktywne konsumentki, skuszą się na ten lakier za 7 zł. A ja muszę jakoś przeżyć te ich pstrokate szablony i okropny styl wysławiania się (nie, nigdy nie zaakceptuję pisania skrótowca "bd" zamiast "będę"). 

Jako blogerka nigdy bym nie wpadła na to, żeby SAMA napisać do jakiejś firmy z propozycją współpracy na takiej zasadzie. Najwidoczniej jestem już na to za stara albo wydawanie własnej kasy sprawia mi zbyt dużą przyjemność. Zaznaczam tu, że nie czuję się w żaden sposób lepsza od tych dziewczyn, niemniej nie boję się jasno wyrazić swojej opinii, że pewne blogi istnieją tylko dla gratisów. 

Może przez przypadek przedstawicielka tego specyficznego gatunku zawędrowała tutaj i się oburza. Proszę oburzenia nie kryć jakby co :)

edit: czekam na hejty!


*haha, myślałby kto, że ja sobie takie przypisuję? oczywiście, że nie. 
Wtorek: "pachniesz jak wiosenny spacer".

Niedziela: "...bo widzę jak się starasz, i głupio mi, bo nie potrafię tego odwzajemnić, to chyba dla mnie zostaje czysto przyjacielską relacją". 

A w dupę sobie wsadźcie te wszystkie przyjacielskie relacje, ja pierdolę... Wracam do punktu wyjścia, a najlepszą namiastką chłopaka od 3 lat jest przyjaciel-pedał. I chyba tego już będę się sztywno trzymać. 
Błądziłam po rubieżach internetu i trafiłam na egzystencjalne dylematy jakiejś nastolatki. Jak wiadomo, takie dylematy są absolutnie najgorsze i także w tym przypadku nie zawiodłam się. 
Dziewoja planowała zrobienie sobie małego tatuażu na biodrze, jej głównym zmartwieniem było odwieczne "a co powie ciocia z Puław". Moja pierwsza myśl: dopóki nie siedzisz przy rodzinnym stole w bikini, to niby jak ciocia miała zobaczyć dziarę? A potem zrobiłam coś takiego: 


Jeśli czyimś głównym zmartwieniem przed dziabaniem się jest opinia innych, to znaczy, że jest głupią cipką i powinien trzymać się z dala od igieł. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest plan wytatuowania sobie kutasa na czole. W ogóle tatuowanie sobie kutasa gdziekolwiek. Chociaż wyjątkiem od tego wyjątku są absolwenci socjologii, czyli na przykład autorka tego wpisu. 


To było moje słowo na sobotę. Całuję was w czółko i życzę miłego weekendu, pysiaki. 

czytam

favikona pochodzi z nataliedee.com. Obsługiwane przez usługę Blogger.

Labels

15 hair project 301 346 52 AA aknenormin alessandro algi alterra ambasada piękna anthelios antyperspirant arsenał grubasa artdeco aussie autokorekta avene avon babydream baikal herbals balea balm balm balsam do ciała balsam do ust bambino bandi bareMinerals batiste baza baza pod cienie baza pod lakier bb bb cr bb cream beauty blender beauty formulas beauty friends bebeauty beblesh balm beige nacre bell bella bamba benefit berlin berry love biały jeleń biedronka bielenda bio-essence Biochemia Urody bioderma biovax blizny blogerki blogger błędy błyszczyk boi boi-ing bourjois box box of beauty ból dupy brahmi amla braziliant brodacz brokat brow bar brwi BU bubel bubel alert buty carmex cashmere ce ce med cellulit cera mieszana cera wrażliwa cetaphil CHI chillout choisee chusteczki cienie cienie w kremie cień clinique clochee color naturals color tattoo color whisper cudeńko cycki czador ćwiczenia darmocha dax debilizm demakijaż denko depilacja dermaroller diy do it yourself dobre rzeczy douglas dove dream pure ducray dwufaza ebay edm eko kosmetyki elution essence essie estetyka etude house eveline everyday minerals eyeliner faceguard fail farbowanie farmona fekkai figs rouge filtr firmoo fitness flora floslek fluid fridge fridge by yde fructis fryzjer galaxy garnier gillette glamwear glossy box glyskincare głupie cipki głupota golden rose google google analytics gratis h&m hakuro healthy mix hebe high impact himalaya hiszpania hm holiday hot pink hydrolat idealia ikea innisfree ipl iran isa dora isadora isana jillian michaels kallos kate moss katowice kącik kulturalny kelual ds kissbox kolastyna kolorówka koloryt konkurs konturówka korekta korektor korektor pod oczy kot kraków kredka kredka do brwi kredka do oczu krem krem do rąk krem do twarzy krem matujący krem na dzień krem nawilżający krem odżywczy krem pod oczy krem z kwasami kreska kutas kwas askrobinowy kwasy la roche posay lakier lakier do paznokci lakier do ust lakier do włosów lakiery teksturowe lancome laser lasting finish lawendowa farma lekarze lierac linkedin lioele lip balm lip lock lip pen lirene lista magnetyczna loccitane lodówka loreal lovely lumene lush łuk brwiowy łupież magnes makijaż manicure manuka Mary Kay marzenie maseczka maska maska do włosów maskara masło do ciała mat matowienie max factor maybe maybelline mężczyźni micel mika mikrodermabrazja miss sporty mleczko mleczko do ciała mocak mollon morze muzeum mycie mydło mydło naturalne nadwaga nail tek nails narzekanie natura officinalis naturalne składniki naughty nautical nawilżenie neem new leaf niedoskonałości nivea nivelazione nouveau lashes nutri gold oczy oczyszczanie odchudzanie odżywianie odżywka odżywka do paznokci odżywka do włosów off festival okulary olej olej arganowy olej kokosowy olejek olejek do mycia ombre opalanie opalenizna opener organique oriflame original source orofluido paleta magnetyczna palmers paski na nos pat rub patrzałki paznokcie pączek peel-off peeling peeling do ciała peeling do twarzy perfecta pervoe reshenie pędzel pędzle pharmaceris photoderm physiogel phyto pianka do mycia piasek piaski pierre bourdieu pkp plastry na nos płyn do demakijażu płyn micelarny podkład podróż pogromcy mitów policzki pomadka pomarańczowy porażka pr praca prasowanie propolis proteiny próbki pryszcze prysznic prywata przebarwienia przechowywanie przegięcie przemoc symboliczna przygody przypominajka puder puder transparentny purederm QVS real techniques regeneracja reklamacja rene furterer retinoidy revlon rimmel rossetto rossmann rozdanie rozkmina rozstępy róż różowe ryan gosling rzęsy sally hansen samoocena samoopalacz satynowy mus do ust Schwarzkopf scrub seacret seche vite sensique sephora serum serum nawilżające sesa shaun t shea shred sińce siquens skandal skin 79 skinfood skóra skóra wrażliwa sleek słońce słowa kluczowe socjologia soraya spf starry eyed stopy stylizacja suchy szampon sun ozon sypki szaleństwo szampon szkoda gadać szminka sztuka współczesna święta tag taka sytuacja tapeta tara smith tatuaż the body shop the face shop tołpa toni&guy tonik top tortury tragedia transki trądzik triple the solution truskawka tusz do rzęs twarz ujędrnienie under twenty usta uv vichy warby parker wąs weganizm wella wibo wieloryb witamina c wizaż wizażystka włosy workout wory wódka wtf wyrównanie wyszczuplanie wyzwanie yasumi yoskine yves rocher zachwyt zakupy zapach zdjęcia zenni optical zerówki ziaja złuszczanie zmywacz zmywacz do paznokcie zużycie zwiedzanie źródła odwiedzin żel żel do brwi żel do golenia żel do twarzy żel pod prysznic żel-krem życzenia