Olga kontra Benefit cz. 1 - korektory i rozświetlacze
/
4 Comments
Jeszcze nigdy nie zebrałam się na podsumowanie marki - ten wpis też nie ma takiego charakteru. Chciałabym jedynie podzielić się wrażeniami z testowania kilku produktów i zdecydowanie odradzić kilka pozycji. Wszystkie zdjęcia produktów zerżnęłam bezczelnie z oficjalnej strony polskiej Sephory, bo jestem leniem i przeróbka fotek przerasta moje możliwości (chociaż pisać mogę).
Mam z Benefitem problem, gdyż kreuje się na markę bliską każdej kobiecie, czemu stanowczo zaprzeczają ceny. O tej sferze oczywiście trudno sensownie dyskutować, bo każda z nas ma inne możliwości finansowe jak i oczekiwania wobec kosmetyków. Kategoria luksusu też obecnie się rozmywa - dla jednych to marki selektywne z drogerii, dla innych małe manufaktury (tu patrzę z utęsknieniem na Fridge).
Trudno jednak znieść ból dupy, gdy patrzy się na ceny benefitowych róży, a potem myśli "hmm, w sumie dopłaciłabym niewiele więcej i miałabym Diora". Jak kiedyś pisałam, kwestia poczucia zajebistości wynikająca z posiadania produktów luksusowych jest bardzo indywidualna, ceny nie zawsze idą w parze z jakością (na ogół jednak tak)*, a w świetle tych rozważań Benefit jest w mojej ocenie odrobinkę schizofreniczny.
Urocze opakowania są po prostu tylko urocze, a nie luksusowe, więc płacąc za wspomniany przykładowy róż w kartoniku można mieć poczucie, że płaci się uczciwie głównie za produkt, a nie ozdobne puzderko, które "jest ozdobą każdej toaletki" <--- sorry, musiałam, ale ta wyświechtana fraza powraca jak mantra przy recenzji niemal każdego produktu kolorowego z wyższej półki. Że niby mam zrobić muzeum, zaprosić koleżanki i kazać im się zachwycać? Lubię ładne przedmioty, ale bez przesady.
Z drugiej strony ten kartonik czy plastik (porządny, ale jednak plastik) sprawia, że odrobinkę rzednie minka tym, którzy potrzebują do szczęścia szkła, złoceń, metalu czy chuj wie z czego tam jeszcze robią te opakowania. W dodatku kartonik ma szansę szybko się popsuć, zedrzeć i zaburzyć nasze estetyczno-ontologiczne szczęście.
Tutaj dygresja: miałam kiedyś puder w porządnym kartoniku z TheBalm (recenzja nigdy nie ukazała się na blogu, bo jakoś zabrakło mi werwy) i muszę z uznaniem przyznać, że pół roku w mojej podręcznej kosmetyczce nie zrobiło większego wrażenia na rzeczonym kartonie, więc argument za niepraktycznością takiego opakowania odrobinę właśnie mi osłabł. Brawo Olga, że sama sobie przeczysz ;)
Powiem zupełnie szczerze: jestem gdzieś pośrodku, reprezentując typowo polskie kredytowe cebulactwo na dorobku z serii "płacę - wymagam". Czyli nie mam pretensji o koszmarkowe opakowania szminek Golden Rose za 9 zł (bo zawartość jest skandalicznie znakomita), ale kartonik różu za 145 zł nie podnosi mi morale (mam nadzieję, że widać tu, jak się zbijam).
Skoro już popieprzyłam trochę o opakowaniach, to teraz przejdźmy do zawartości. Z tą w Beneficie bywa różnie - są kosmetyki, które uwielbiam, a są i takie, bez których wszechświat byłby odrobinkę lepszy.
No to jazda!
Pierwszy z wesołej gromadki to korektor Boi-ing, o którym pisałam tutaj. Przyzwoitość nakazywałaby wyrzucić produkt, który mam już 2,5 roku, ale z drugiej strony jeszcze sporo mi go zostało, nie podrażnia, więc zostaje. Świetny pod oczy jak i na niespodzianki.
Na kupno korektora Erase Paste, zwłaszcza w odcieniu Medium, sama bym nigdy nie wpadła - był w zestawie miniaturek, który kupiłam sobie już dawno temu.
Dość długo nie wiedziałam, co z nim zrobić, aż któregoś razu błądząc po rubieżach internetów przeczytałam, że łososiowe odcienie są świetne na sińce pod oczami. Ja debil do tej pory używałam tylko korektorów beżowych i przypomniałam sobie o skitranym gdzieś w szufladzie Erase. To był strzał w dziesiątkę - korektor ma świetną, kremową konsystencję, w porównaniu do Boi-ing jest zdecydowanie wilgotniejszy. Dzięki temu nie roluje się i nie zbija w załamaniach tak bardzo, jak na ogół robią to produkty pod oczami. W sumie mogłabym się pokusić o stwierdzenie, że w ogóle nie ląduje w załamaniach - ale nie wiem, jak sprawa wygląda u innych dziewczyn (u mnie korektor ląduje na grubej warstwie kremu). Z oczywistych względów kolorystycznych nie użyję go na krostki, ale pod oczami jest zdecydowanie lepszy od Boi-inga.
Swego czasu do zakupów dostałam też miniaturę Stay Don't Stray, który pomyślano jako korektor i baza pod cienie w jednym (że niby taki kompleksowy produkt do oka). W dziedzinie baz pod cienie naprawdę ciężko zrobić na mnie wrażenie (pozostaje wierna Artdeco) i nawet się specjalnie nie zdziwiłam, gdy cienie położone na SDS zwałkowały się po 5 godzinach (hańba). Jeśli chodzi o tuszowanie cieni pod oczami - całkiem spoko dla osoby, która ma małe i umiarkowane problemy w tym zakresie. Jeśli kiedykolwiek przestanę wyglądać po 8 godzinach regenerującego snu jak stara heroinistka, to zamieniłabym Erase Paste na SDS.
Żeby płynnie przejść z korektorów do rozświetlaczy, to teraz słów kilka o Ooh La Lift. Kosmetyk ten określany jest jako "żel rozświetlający pod oczy", którego użycie ma dać efekt 8 godzin snu. Taaa, pierdolenie.
Dobrze, może się rozpędziłam w swojej ocenie. Z żelu jest zadowolona moja mama, która w przeciwieństwie do mnie nie ma sinych worów pod oczami. I takie osoby może zauważą u siebie efekt "wypoczętej, jędrnej skóry". Ooh La Lift w pojedynkę nie poradzi sobie z sinymi areałamai, a nakładanie go na korektor zakrawa już o jakieś szaleństwo. Myślę, że nie zaszkodzi pójść do Sephory, pomacać i sprawdzić, do której grupy się zaliczacie ;)
Warto podkreślić, że na rynku funkcjonuje mało podobnych kosmetyków pod oczy, które by nie były stricte korektorami - a może to ja nie ogarniam (w chwili pisania tego tekstu moja temperatura dobija do 37,5).
Żeby płynnie przejść z korektorów do rozświetlaczy, to teraz słów kilka o Ooh La Lift. Kosmetyk ten określany jest jako "żel rozświetlający pod oczy", którego użycie ma dać efekt 8 godzin snu. Taaa, pierdolenie.
Dobrze, może się rozpędziłam w swojej ocenie. Z żelu jest zadowolona moja mama, która w przeciwieństwie do mnie nie ma sinych worów pod oczami. I takie osoby może zauważą u siebie efekt "wypoczętej, jędrnej skóry". Ooh La Lift w pojedynkę nie poradzi sobie z sinymi areałamai, a nakładanie go na korektor zakrawa już o jakieś szaleństwo. Myślę, że nie zaszkodzi pójść do Sephory, pomacać i sprawdzić, do której grupy się zaliczacie ;)
Warto podkreślić, że na rynku funkcjonuje mało podobnych kosmetyków pod oczy, które by nie były stricte korektorami - a może to ja nie ogarniam (w chwili pisania tego tekstu moja temperatura dobija do 37,5).
Dość wiekowy jest też mój egzemplarz rozświetlacza Watt's Up!, ale z perspektywy czasu nie żałuję wydanych na niego $$ (promocja poświąteczna w Sephorze zawsze na propsie). Tworzy przepiękną, szampańską, a jednocześnie elegancką taflę na policzkach. Nie ściera się. Pieprzony ideał.
Daje radę również jako cień do powiek. Sztyft jest wygodny w użyciu, choć do rozświetlania łuku brwiowego trzeba nałożyć odrobinę produktu na palec i wklepać - starałam się kilka razy przejechać bokiem sztyftu po tym małym obszarze i skutki były opłakane (albo za dużo produktu, albo ubrudzone brwi).
Skoro jesteśmy przy rozświetlaczach, to popastwię się nad innymi produktami tego typu.
Pierwszy z nich to niezbyt popularny Girl Meets Pearl (miniaturka o pojemności 7,5 ml). Po zużyciu niemal całej tubki nadal nie wiem, co mam o tym myśleć - troszkę tej perełki jest, daje subtelny blask - chyba aż nazbyt subtelny (do kościoła spoko, ale na imprezę odradzam - zakładając, że komuś się te dwie okazje nie mylą).
W dodatku ciężko nie porównać koloru GMP to kultowego High Beam - z tą różnicą, że High Beam daje bardziej metaliczny, chłodniejszy efekt. Ponadto oryginalne opakowanie HB może wkurzać - na ściankach zostaje mnóstwo produktu, którego wygrzebywanie jest uciążliwe nawet dla osób zaprawionych w tego typu bojach (miniaturka HB to już w ogóle funkcjonalny dramat).
Obydwa produkty są płynne, więc zgodnie z prawidłami sztuki makijażu (ahaha, sorki) lądują na podkładzie, a pod pudrem, czego skutkiem jest przynajmniej częściowe zmatowienie/zakrycie efektu rozświetlenia. Cóż, ja zdecydowanie wolę widoczną taflę w wykonaniu Watt's Up! i/lub rozświetlacze pudrowe (nie będę w wyjątkiem - Mary Lou Manizer królem jest i tyle w temacie).
Żeby skończyć raz na zawsze temat rozświetlania, zatrzymajmy się na chwilę przy That Gal. Jest to rozświetlająca baza pod makijaż, którą w chwili rozpusty (wyprzedaż w Sephorze) kupiła sobie moja matka i jako główna użytkowniczka produktu była z niego kontenta. Mama dobiega 50tki, pomimo palenia ma skórę w niezłym stanie, ale też ma dość niskie wymagania wobec efektu końcowego makijażu (nie piszę tu złośliwie) i nie potrafiła mi dokładnie określić, co jej się w działaniu That Gal dokładnie podobało.
Moja niechęć do That Gal bierze się prawdopodobnie z całości moich złych doświadczeń związanych z bazami tego rodzaju - za chuja nie wiadomo, jaki w sumie ma być efekt końcowy i czego się spodziewać. Hasło reklamowe Our silky pink primer takes your complexion from dull to darling! jest nie do zinterpretowania, a mnie teraz nie chce się pierdolić po raz setny o "zdrowym glow". Gdyby ta baza jeszcze chociaż przedłużała trwałość podkładu... Po przetestowaniu bazy koło 15 razy w połączeniu z różnymi podkładami muszę odnotować z blogerskiego obowiązku porażkę na całej linii (jeśli dla kogoś 15 razy to za mało na wydanie wyroku, proszę o stosowny komentarz). Specjalnie dla That Gal ukułam termin BeneBubel/BeneBadziew (chociaż jestem pewna, że ktoś już to kiedyś wymyślił). Pewne pocieszenie można odnaleźć w fakcie, że za to gówienko płacimy tylko 129 zł, a równie beznadziejne bazy z Estee Lauder i MUFE to odpowiednio 145 i 165 ciężko zarobionych złotówek. Nawet jeśli jesteście żonami znanych piłkarzy, to pamiętajcie - nie po to wasi mężowie tyle się nabiegali i napocili, żebyście teraz przepieprzały kasę na kosmetyki, które nie robią NIC (swoją drogą, ironicznie współczuję trochę WAGsom; mają jakieś odgórne, chore zobowiązanie wobec społeczeństwa, żeby zawsze wyglądać perfekcyjnie. niech się taka pokaże publicznie z odrostem lub pryszczem na czole, to tragedia na dwa miesiące).
Będzie część druga - ale kiedy, to nie wiem :)
* już nie wspominając o efekcie końcowym - nieumiejętnie nałożony kosmetyk wygląda tragicznie niezależnie od tego, czy kosztował 15 czy 150 zł. Just sayin.
Mary-Lou amen.
OdpowiedzUsuńKartoniki są niezajebywalne, wożę ze sobą po świecie bronzer The Balmu i nic mu nie jest.
Nie miałam żadnego kosmetyku tej marki, obecnie jedyne dwa kosmetyki z wyższej półki jakie się u mnie znajdują to Mary Lou-Minizer (the Balm) i Aqua Broq (MUFE). Kuszą trochę róże i brązer z Benefita, ale jakoś szkoda kasy. Może jak wygram w końcu w totka ;)
OdpowiedzUsuńKartoniki TheBalm są wstrząsoodporne. Z żadnym jeszcze nic mi się nigdy nie stało :)
OdpowiedzUsuńA co do kartoników Benefitu, mam Hervanę i trochę jej się może rożek zgiął, ale tak to też jest cała i zdrowa. No, może poza dziurką dłubniętą w kosmetyku ;)
A jeszcze co do reszty... Nie znam "organoleptycznie" żadnego z tych produktów, więc cóż... nie wypowiem się ;)
roze z benefitu uwielbiam, nie tylko za cudowne opakowania, ale takze za konsystencje- natomias korektorow nienawidze co jeden to gorszy i wsyztkie mi podkreslaja zmarszczki ;)
OdpowiedzUsuń