najlepszy krem z filtrem do cery mieszanej
/
5 Comments
Czerwiec w stolicy zaczął się markotnie i deszczowo, niemniej stwierdziłam "Olga, nadszedł czas - tego nie można dalej ukrywać!".
O fotostarzeniu i konieczności używania filtrów napisano już tyle, że jako laik z zakresu kosmetologii nie mam nawet jak tu się wymądrzać. Po trzech latach wnikliwej obserwacji swojej cery mogę powiedzieć, że obsesyjne nacieranie się filtrem +50 po prostu ma sens - potwierdzają to przebarwienia na policzkach, które prawie udało mi się opanować, niemniej w obliczu silniejszego słońca i braku odpowiedniej ochrony powracają w całej swej czerwonej okazałości.
Ochrona przeciwsłoneczna w praktyce przysparza niestety wielu problemów i w ogóle nie dziwię się moim koleżankom, które o filtrach myślą tylko w kontekście leżenia plackiem na plaży - bo jak wiemy, gdy pomykamy latem po mieście rozgrzanym do 35 stopni, to promieniowanie nas magicznie nie dotyczy... Dobra, ironizowanie na bok.
Moja obsesja na punkcie +50 uległa ostatnio ewolucji - doszłam do wniosku, że skoro tylko pomykam po mieście (bo moje celowe nieopalanie się nadal ma wymiar niemalże ideologiczny, lol), to mogę spokojnie zmniejszyć ochronę i znaleźć produkt, który będzie o wiele lepiej współpracował z podkładem i pudrem. Kremy do twarzy z filtrami, zwłaszcza tymi wysokimi, lubią niewyobrażalnie natłuszczać cerę (o bieleniu nie wspominając), więc postanowiłam znaleźć coś specjalnie dla cery mieszanej. Nie zagłębiałam się zbytnio w tematykę rozróżniania filtrów na fizyczne i chemiczne, jakoś szczerze mówiąc nie jara mnie to zbytnio.
Ten nieco przynudnawy wstęp jest konieczny po to, żeby zrozumieć moją totalną podjarkę kremem do twarzy, jaki w swej łaskawości wypuściła Bielenda. A konkretnie krem do cery mieszanej i tłustej z filtrem SPF 30. Istnieje jeszcze wersja SPF50 dla cery suchej - to tak gwoli informacji.
Rok temu w czerwcu popełniłam przegląd filtrów, z którego wynikało, że te lepsze filtry są domeną firm aptecznych i prawdopodobnie w tym roku znowu ze smutkiem sięgnęłabym do kieszeni po portfel i wyłuskała miliony monet na Biodermę. Ale w sierpniu poznałam Bielendę przez szczęśliwy zbieg okoliczności- zostałam bez filtra do twarzy, zbliżał się koniec lata, a mój budżet był napięty niczym baranie jaja, więc sięgnęłam po dosłownie najniższą półkę z letnimi produktami w Hebe, gdzie za przepiękne 10 złotych polskich bez jednego grosza czekała na mnie ta tubeczka.
Tak, przyznaję się od razu - cena była wówczas dla mnie najważniejszym wyznacznikiem i dobrze na tym wyszłam. To ja zacznę piać z zachwytu w końcu.
Krem ma fantastycznie lekką i faktycznie nietłustą konsystencję, dobrze się rozprowadza i szybko - jak na filtr - wchłania. Co ważniejsze - nie bieli, a wchłania się do tego przyjemnego matu jak po dobrym kremie normalizującym (czyli nie ściąga potwornie). W teorii od aplikacji filtra do dalszych kroków, jak chociażby podkład, powinno minąć 15 minut i staram się tego trzymać jeśli mam czas, ale tutaj spokojnie można się pokusić o tapetowanie już po 3-4 minutach. Kolor biały, zapach dla mega nochala przyjemny, choć słabo wyczuwalny i szybko się ulatnia.
Producent zapewnia, że krem skutecznie nawilża, a wręcz poprawia jędrność i elastyczność skóry. No-no, powiedzmy sobie szczerze, że od tego mamy inne smarowidła, ale działań anti-aging nigdy dość. Do czego dążę - w sierpniu i wrześniu zeszłego roku stosowałam Bielendę solo na dzień bez innych kremów nawilżających. I też wszystko pięknie hulało.
Mam zbyt małą wiedzę biochemiczną, żeby ocenić, czy filtry w tym kremie są wystarczająco mocne, a jak znam życie, to do składu zawsze można się przypieprzyć. Grunt, że krem spełnił swoje podstawowe zadanie, czyli ochronił przed słońcem w wystarczającym dla mnie stopniu, a przy okazji okazał się być świetnie nawilżającą bazą pod makijaż. I tyle dobroci za 10 zł.
Imaginujcie to.
Prawdopodobnie jedyną wadą jest dostępność - produkty z przeciwsłonecznej serii Bielendy jakoś nie wzięły szturmem półek w Rossmanach, w sumie widziałam je tylko w Hebe (nie wiem jak z hipermarketami i małymi drogeriami, gdyż najzwyczajniej w świecie nie błąkam się po takich miejscach).
Ten nieco przynudnawy wstęp jest konieczny po to, żeby zrozumieć moją totalną podjarkę kremem do twarzy, jaki w swej łaskawości wypuściła Bielenda. A konkretnie krem do cery mieszanej i tłustej z filtrem SPF 30. Istnieje jeszcze wersja SPF50 dla cery suchej - to tak gwoli informacji.
Rok temu w czerwcu popełniłam przegląd filtrów, z którego wynikało, że te lepsze filtry są domeną firm aptecznych i prawdopodobnie w tym roku znowu ze smutkiem sięgnęłabym do kieszeni po portfel i wyłuskała miliony monet na Biodermę. Ale w sierpniu poznałam Bielendę przez szczęśliwy zbieg okoliczności- zostałam bez filtra do twarzy, zbliżał się koniec lata, a mój budżet był napięty niczym baranie jaja, więc sięgnęłam po dosłownie najniższą półkę z letnimi produktami w Hebe, gdzie za przepiękne 10 złotych polskich bez jednego grosza czekała na mnie ta tubeczka.
Tak, przyznaję się od razu - cena była wówczas dla mnie najważniejszym wyznacznikiem i dobrze na tym wyszłam. To ja zacznę piać z zachwytu w końcu.
Krem ma fantastycznie lekką i faktycznie nietłustą konsystencję, dobrze się rozprowadza i szybko - jak na filtr - wchłania. Co ważniejsze - nie bieli, a wchłania się do tego przyjemnego matu jak po dobrym kremie normalizującym (czyli nie ściąga potwornie). W teorii od aplikacji filtra do dalszych kroków, jak chociażby podkład, powinno minąć 15 minut i staram się tego trzymać jeśli mam czas, ale tutaj spokojnie można się pokusić o tapetowanie już po 3-4 minutach. Kolor biały, zapach dla mega nochala przyjemny, choć słabo wyczuwalny i szybko się ulatnia.
Producent zapewnia, że krem skutecznie nawilża, a wręcz poprawia jędrność i elastyczność skóry. No-no, powiedzmy sobie szczerze, że od tego mamy inne smarowidła, ale działań anti-aging nigdy dość. Do czego dążę - w sierpniu i wrześniu zeszłego roku stosowałam Bielendę solo na dzień bez innych kremów nawilżających. I też wszystko pięknie hulało.
Mam zbyt małą wiedzę biochemiczną, żeby ocenić, czy filtry w tym kremie są wystarczająco mocne, a jak znam życie, to do składu zawsze można się przypieprzyć. Grunt, że krem spełnił swoje podstawowe zadanie, czyli ochronił przed słońcem w wystarczającym dla mnie stopniu, a przy okazji okazał się być świetnie nawilżającą bazą pod makijaż. I tyle dobroci za 10 zł.
Imaginujcie to.
Prawdopodobnie jedyną wadą jest dostępność - produkty z przeciwsłonecznej serii Bielendy jakoś nie wzięły szturmem półek w Rossmanach, w sumie widziałam je tylko w Hebe (nie wiem jak z hipermarketami i małymi drogeriami, gdyż najzwyczajniej w świecie nie błąkam się po takich miejscach).
Idźcie i smarujcie się wszyscy. Olga daje gwarancję.
edit po 20 minutach: Pragnę - jak zawsze - nadmienić, że mam cerę umiarkowanie mieszaną, dlatego u mnie efekt matowienia był zacny. Nie mam pojęcia, jak ten krem może się zachowywać na cerach naprawdę tłustych. Mam nadzieję, że niewiele gorzej.
Mam, mam, mam! Kupiłam w Kauflandzie, w zestawie z mleczkiem do ciała :). Jeszcze nie używałam, na razie dobrałam się do Sun Dance. Ale już zacieram łapki na myśl o Bielendzie, skoro polecasz :)
OdpowiedzUsuńwow, brzmi fajnie! kupiłam sobie Ziaję "matującą" 50+ ale jest mocno tłusta, co mnie moooooocno powstrzymuje przed tym, żeby nakładać ją codziennie ;) poszukam tej Bielendy :)
OdpowiedzUsuńU mnie półki juz wyczyszczone, same pustki, ciekawe kiedy nowy towar dowioza
OdpowiedzUsuńNie wiedziałam o nim DMDM Hydantoina czasami mnie podrażnia, ale czasami nie, a za dyszkę warto zaryzykować. Rozejrzę się.
OdpowiedzUsuńJak ja mogłam wcześniej nie znać Twojego bloga! uwielbiam to, jak piszesz :D
OdpowiedzUsuńa w temacie filtrów, to jeszcze miesiąc temu miałam zasadę "byle nie zapchał" - filtr to filtr - będzie tłusty, będzie się świecił i będzie bielił, oby jak najmniej. Potem kupiłam matujący z LRP i wow! tak się da! nawet trwałość makijażu przedłuża :D ale cena mniej przyjemna ;)