Chyba podświadomie staram się wam pokazać wszystkie moje lakiery. Ten oto przyjemniaczek to numerek 27 z serii Express Growth z Wibo.
Patrzycie na zdjęcia i zastanawiacie się - "hej, ale czemu ona wrzuca zdjęcia z tak startymi końcówkami?".



Już wam mówię - Wibo tak wygląda po 4 dniach w biurze. Jak na mój gust - absolutny mistrz! Jestem przyzwyczajona, że każdy lakier już jest solidnie poobijany po 2-3 dniach, ale ostatnio moje paznokcie płatają mi figla i zamieniają się w cholernie przyczepną powierzchnię.
Co do koloru - chyba jest to czerwona malina. Albo malinowa czerwień. Drobne lśniące wykończenie typowe dla gwiazdkowych bombek - na pewno takie macie w domu. Bardzo zimowy, bożonarodzeniowy lakier, rzekłabym. Konsystencja w sam raz, a schnięcie szybkie.
Jestem urzeczona.


Zauważyłyście, że nie umiem tak wygiąć kciuka, żeby wam pokazać paznokieć? :D

Mam nadzieję, że wszystkie lakiery z tej serii się tak zachowują, a że jednocześnie zaskakująca trwałość nie jest "winą" świeżego Nail Teka. 

O, i jeszcze bez lampy. 

Gdzie można zdybać lakier w kolorze choinkowej bombki? Wszystkie standy Wibo w Rossmannach, cena śmieszna oscylująca między 5 a 6 zł :)

+++

Chyba muszę zamienić tytuł swojego bloga z "Nie znam się, to się wypowiem" na "Pogromcy mitów". Znam się coraz lepiej, czytam składy i wpadam w święte oburzenie na widok oleju mineralnego na drugim miejscu ;) Za to coraz częściej zdarza mi się kupować coś tylko dlatego, że zbiera świetne recenzje, a ja z przekory sobie myślę "aha, na pewno nie jest takie fajne". Niedługo będzie cała seria takich postów.

+++

Co powiecie na szybkie mikro-rozdanie? :)



Wracam do cyklu włosowego. Dziś punkt szósty i ósmy razem, bo w sumie jedno odpowiada drugiemu ;) Cóż tu dużo pisać, moje włosy lubią sobie w nocy oklapnąć, a jednocześnie powywijać się we wszystkie strony, co razem tworzy dość komiczny efekt. Na szczęście rano po solidnym szczotkowaniu szczotą z naturalnego włosia  głową w dół wszystko jakoś wraca do normy (w sensie włosy nadal sterczą, ale w mniej więcej jednym kierunku). 
Chyba nie zaliczyłam nigdy złego cięcia, w którym bym jakoś katastrofalnie źle wyglądała, ale przypominam sobie przykre zdarzenie z pewnych wakacji. Nie wiem czemu, ale zapragnęłam mieć blond pasemka. Za tamtych czasów, jakieś 10 lat temu, robiło się to metodą na czepek - plastikowy czepek się dziurkowało, przez dziurki przesuwało się pasemka, a następnie się je koloryzowało. I wszystko byłoby pięknie, gdybym nie dostała alergii na farbę i nie pobiegła z wrzaskiem do łazienki, żeby pozbyć się tego przeraźliwego pieczenia. Pasemka się poplątały z resztą włosów przy zdejmowaniu czepka, farba się rozlała i cóż tu dużo pisać, efekt końcowy był opłakany. Wyglądałam, jakby naprawdę duży gołąb zesrał mi się na czubek głowy. 
Wiem, wzruszyła was moja historia.

+++

Uprasowałam wódką 3 cienie i mają się bardzo dobrze. Puder też uprasowałam, niestety jak na mój gust za bardzo stwardniał i nie chce współpracować z żadnym pędzlem. Hm hm.


Nie mam lekkiego życia. Za czasów sklepowych codziennie mijałam drogerie przyzywające promocjami i zniżkami pracowniczymi, a teraz.. No, teraz też wołają, ale już bez zniżek :D Biuro jest częścią kompleksu, na które składa się też centrum handlowe. Czarna rozpacz - do Marionnaud mam dokładnie 5 minut spacerkiem od mojego biurka.
Chodzę sobie na spacery po tymże centrum, żeby "rozprostować" kości, a tak naprawdę robię kółeczko po wszystkich drogeriach (jakby codziennie wprowadzali nowe promocje, lol). I tak właśnie dziś trafiłam do rzeczonej perfumerii na M, a tam wielkie banery "50%". Wchodzę, rozglądam się...I uwaga uwaga, oto szczegóły promocji - kup minimum 2 produkty marek selektywnych, a zapłacisz za nie 50%. Mon dieu! Podreptałam do standu TheBalm, który był ciut ubogi i wiedziałam, że nie odmówię sobie Mary-Lou Manizera. za 30 zł*. I tak się rozglądam, co by tu jeszcze wziąć, coby pakt z diabłem promocyjnym zawrzeć. Od pielęgnacji muszę się trzymać z daleka, bo mam zapasy na rok, więc wróciłam do TheBalm i dumam. Cienie do oczu jak na mój gust za drogie (nawet za pół ceny), błyszczyki i szminki w ogóle nie wchodzą w rachubę... No to wzięła się Olga za macanie róży, z których marka w końcu słynie i co? I tak oto zaprzyjaźniłam się z DownBoy. Lekki, matowy, nieco przybrudzony róż. Co prawda nadal nie potrafię się malować, ale spoko, trzeba przezwyciężać strach XDD Jeśli chodzi o makijaż, to chyba ostatnim niezdobytym lądem jest bronzer i modelowanie japy, ale do takich machinacji muszę jeszcze niechybnie podrosnąć.
Przy okazji zaprzyjaźniłam się z panem z perfumerii, który skomplementował moją cerę (niechby tylko nie spróbował!) i uraczył mnie aż jedną próbką kremu (tutaj puszczam oko pod adresem ostatniej dyskusji nt próbek i gratisów. spokojnie, to takie pozytywne oczko).
I zdradziłam bazę z Artdeco. W SP kaszmirowa baza z Dax też w promocji za jedyne 16,99 - usprawiedliwiam się tym, że udało mi się podhodować ostatnio pazury i potrzebuję płaskiego słoiczka XD


*klasyczny wpływ blogosfery - w życiu bym nie pomyślała, że potrzebuję rozświetlacza, ale po tylu entuzjastycznych recenzjach wiedziałam, że muszę go mieć.
Dżizaskrajst, od mojego ostatniego posta tyle się zmieniło. Jestem już biurewką pełną gębą, chociaż moje przerwy na kawę jeszcze nie trwają 45 minut i nie występują co 2 godziny. Byłoby lepiej, gdyby informatycy nie wprowadzali do systemu (bez żadnego ostrzeżenia) "poprawek", które skutkują wykrzaczeniem i spadkiem wydajności o 80%, ale spoko, mnie płacą za godziny przy biurku xddd

Przybywam do was z pytaniem - macie doświadczenie z prasowaniem pudrów? Mam fajnego sypańca z EDM, ale korzystanie z niego poza domem do najwygodniejszych nie należy. Przeanalizowałam już chyba wszystkie sposoby prasowania cieni, ale nie wiem, czy mogę je zastosować do pudru.
Zrobiłam eksperyment i sprasowałam póki co stary puder z kolorówki, ale skubany się pokruszył, a razem z nim moja nadzieja.

Z biurowych ciekawostek - moja koordynatorka ma niebotycznie długie, piękne rzęsy. Spytałam ją nieśmiało, jakiego tuszu używa i usłyszałam niefrasobliwe "wiesz, używam w sumie wszystkich oprócz wydłużających, bo wtedy to już bym w ogóle powieki nie podniosła". A potem się dowiedziałam, że długie rzęsy mają zasadniczą wadę: nie da się nosić okularów przeciwsłonecznych, bo skrobie się rzeczonymi rzęsami o szkła. Była to jedna z najpiękniejszych historii z serii "problemy białych ludzi z klasy średniej", jaką kiedykolwiek usłyszałam *i płonę z zazdrości za każdym razem, gdy patrzę na K. i te firanki*
Już raz wspominałam, że zaopatrzyłam się w filtr, o którym Urbanek trąbił już w 2010 roku. Mam za sobą intensywne testy w Hiszpanii a także pierwsze użytkowanie z podkładami i bebikami już w Polszy.
Radzę wam na początku zapoznać się z recenzją Urbaniastej, bo będę się doń odwoływać (ale pliiis, wróćcie potem do mnie!). Napaliłam się na ten filtr jak marynarz wracający do portu po półrocznym rejsie przez dwie rzeczy - kolor i konsystencję.
Natural Sun AQ Power Long-lasting Sun Cream SPF45 PA+++ jest kremem, jak sama nazwa wskazuje. Nie jakaś emulsja, co się rozlewa i nigdy nie wsiąka. Jest gęsty, a jednocześnie lekki. I faktycznie jest leciutko beżowy. Nie chamsko brązowy, jak barwiony Anthelios z LRP, tylko beżowy jak niektóre bazy pod makijaż.
Oczywiście przy kilku pierwszych użyciach nakładałam go za dużo i lekko mnie zbielił, ale nieszczególnie się tym przejęłam (chociaż w moim przypadku "lekkie zbielenie" od mojej naturalnej bladości zakrawa na efekt wampira z True Blood).
Jeśli nałożymy w zdroworozsądkowej ilości, to nie dość, że kolor japy nam się nie zmieni, to... uwaga-uwaga... filtr wchłania się do matu.
Byłam tym efektem szczerze zszokowana - co prawda nie mam wielkiego problemu z błyszczeniem, ale kontrolnie koło 15-16 zawsze coś tam sobie przypudruję. Hiszpania, Cordoba, dobre 25 stopni, krążymy z M. po labiryncie uliczek, zatrzymujemy się na odpoczynek w jakiejś knajpie, odwiedzam łazienkę i z przyzwyczajenia wyciągam puder... I tak, mogę go schować, bo jestem matowa tak samo jak 5 godzin wcześniej.

Myślicie sobie pewnie, że jestem zachwycona. Cóż, nie do końca. Wiadomo, jeśli nakładamy trzecią lub czwartą warstwę filtra w ciągu dnia, to efekt matu zniknie i zaczniemy się lekko świecić (na szczęście w dobrym tego słowa znaczeniu, czyli glow - przynajmniej u mnie).
Gorzej jest, gdy na filtr nakładam bb lub podkład. Hot Pink niestety zupełnie się nie przyjął na tym filtrze, świeci się i szybko schodzi. Nieco lepiej jest w przypadku burżujowego Healthy Mixa i bb z Bio Essence. Bez filtra zupełnie nie potrzebowałam ich już pudrować, teraz nie mogę tego kroku ominać, ale przynajmniej nie schodzą w tak zastraszającym tempie. Trochę mnie to boli, bo Urban zachwalał, że to taka dobra baza XD (spokojnie, pamiętam, że każdemu co innego służy).

Mimo wszystko jestem w stanie przeboleć fakt, że filtr z Face Shop nie współpracuje z Hot Pinkiem, ponieważ robi to, do czego został stworzony - świetnie chroni przed słońcem.
Dowód nr 1 - z Hiszpanii wróciłam tak samo blada jak przed wyjazdem i gdyby nie zdjęcia, to nikt by mi w ten trip nie uwierzył.
Dowód nr 2 - zapomniałam wziąć filtr na zjazd do Łodzi, więc moją jedyną ochroną przez 3 dni był spf25 zawarty w bb. Wystarczyło, żebym wyszła na kilka przerw na zewnątrz, a wieczorem zauważyłam typowe słoneczne zaczerwienienie - po kuracji retinoidami muszę się wystrzegać słońca, żeby uniknąć przebarwień, a tu taki klops.

Przy temperaturach powyżej 30 stopni na pewno nie będę katować się podkładami (nawet mineralnymi), więc wróżę Filtrowi O Nazwie Nie Do Powtórzenia świetlaną przyszłość na mojej japie. Kusi mnie, żeby wypróbować inne kosmetyki z tej samej serii, ale boję się, że trafię na coś białego lub emulsyjnego. Albo nie daj boże biało-emulsyjnego na raz :o Cena na ibejcu też trochę odstrasza - koło 28$. Z wysyłką wyszło mi prawie 100 zł. Sama nie wiem, czy to (za) dużo kasy za naprawdę przyzwoity kosmetyk, który mi dobrze służy. Zobaczymy, jak będzie z wydajnością :)


A gdyby kogokolwiek interesowała torebka, o której wspominałam w ostatnim poście, to już ją wam pokazuję. Zdjęcia bezczelnie wzięłam ze strony H&M, czyli producenta tychże wyrobów ;)

Brązowy, prosty worek. Nie lubię toreb, które są a) bogato zdobione b) z krótkimi rączkami c) małe, więc ta jest dla mnie idealna. W sam raz, żeby zmieścić spokojnie graty do pracy i nieść ją dzielnie pod pachą przez miasto (nie cierpię nosić toreb w ręce). 
I jeszcze mega prosta sukienka z tego samego sklepu z linii Basic - chyba mojej ulubionej. Tanie, uniwersalne i na maksa zwyczajne ciuchy. Nie żebym zawsze celowała w klasykę, ale preferuję strój ożywiać raczej dodatkami lub mniejszymi elementami garderoby - tutaj już wyczuwam milion kombinacji z kolorowymi rajstopami i sweterkami. A poza tym, hej, czarnych sukienek przed kolano nigdy za dużo :D
(baa, sukienek nigdy nie mam dość). 



Czasem się boję, że mój życiowy przydział funu wykorzystałam w przedszkolu strzelając buraczkami z widelca.  Jest sobota wieczór, w Łodzi Fashion Week, a ja siedzę w hotelu i zamulam. Z kumpelą urwałyśmy się ze środkowych zajęć, zażyłyśmy słońca i piwa, potem lekko podchmielona poszłam na zakupy. I wiecie co? Dawno mi się tak przyjemnie nie grzebało w ciuchach XD A żeby było śmieszniej, trafiłam po roku poszukiwań na idealną torebkę (idealna też była cena). Nie jestem wielką torebkową kolekcjonerką, ale jak już się zdecyduję, to mój wybór jest ostateczny i nieodwołalny.

Taka jakaś wypluta jestem. Niedobrze, mój promotor będzie jutro niepocieszony. Co robić?
Część z was już pewnie widziała maila od Kissboxa. Moja pierwsza i jak na razie jedyna reakcja wyglądała dokładnie tak:



Ciekawe, kiedy pieniądze wrócą. Tęsknię za nimi.

Mam nadzieję, że ten chwytliwy tytuł spełnił swoje zadanie ;) Planuję podzielić się dziś moimi przygodami z zakresu biustowego - ale żeby nie było zbyt fajnie, to będzie tylko o biustonoszach. Nie będzie to nic odkrywczego dla dziewczyn, które podobne przeżycia mają już za sobą, ale i tak zapraszam :)
Od 2-3 lat regularnie przez prasę kobiecą (szeroko rozumianą), internet kobiecy (lol, wiecie o co mi chodzi) i telewizję śniadaniową (unisex) przetaczają się raporty pełne koszmarnych liczb z serii "95% Polek nosi źle dobrany biustonosz!". Na ogół jest to skoordynowane z marketingową akcją któregoś z producentów bielizny i ma w nas wzbudzić wyrzuty sumienia, że nie dbamy o nasze koleżanki.
/w tym momencie następuje dygresja: nie znam ani jednej kobiety, która miałaby do swoich piersi tak osobisty stosunek jak mężczyźni do swoich klejnotów. nie nazywają ich czule ulubionymi imionami i nie myślą nimi. a przecież w przeciwieństwie do panów możemy je powiększyć! :D /
Jak łatwo się domyślić, należałam do tych rzekomych 95% Polek, które miały źle dopasowany stanik, potem przeszłam chrzest bojowy (o czym zaraz napiszę) i została brafitową gorliwą neofitką ;) Po roku napiszę tyle: fajnie jest mieć dobrze dobrany biustonosz, jeśli ma się duży biust tak jak ja. Nic nie lata, nawet gdy biegnę. Kręgosłup co prawda nigdy mnie nie bolał - aż tak baloniasta nie jestem, ale jest mi wygodniej. A najważniejsze: moje piersi już po oswobodzeniu wyglądają o wiele lepiej niż kiedyś ;)

/druga dygresja: jeśli wasza miseczka nie przekracza C, prawdopodobnie nie potrzebujecie usług brafitterki/

Moja znajoma rok temu opowiadała mi prawie to samo, co napisałam powyżej. Potem nastąpiła seria psalmów pochwalnych na cześć nowych staników, ja wymiękłam i poszłam do sklepiku, który mi poleciła, a mianowicie do Lady's Place.  Sklep ma dwie filie, jedną na Tarchominie, drugą na stacji Metra Centrum, w której byłam. Fakty są takie: sklep jest maleńki, ma 2 przymierzalnie, ale niech was to nie zmyli! Wybór jest przeogromny, a obsługa, czyli brafitterki - przemiła i profesjonalna.
W Lady's Place dowiedziałam się, że noszę dobry rozmiar, ale źle dobrany (jakkolwiek paradoksalnie to nie brzmi). Biedziłam się kilka lat w okolicach 85DD (rozmiar praktycznie niedostępny w sieciówkach typu H&M, rzadki i raczej brzydki u producentów z serii Triumph), a tu się okazało, że moszę 70F. Takiego dziwadła to już na pewno nie dostaniecie w zwyczajnych sklepach bieliźniarskich, więc trzeba latać po wyspecjalizowanych salonach :)
Drugi sklep, jaki mogę polecić, to Li Parie. To też "sieciówka", o ile możemy tak powiedzieć o sieci składającej się z dwóch salonów ;) Jeden mieści się w Złotych Tarasach, drugi na Chmielnej. Na pewno jest bardziej elegancki i po prostu większy od Lady's, ale moje wrażenia z obydwu sklepów są niemal identyczne, więc dalej będę je opisywać wspólnie.

Czy jest się czego bać, idąc po raz pierwszy na profesjonalny brafitting? To zależy od tego, czy macie problem, żeby waszego biustu dotykała jakaś obca kobieta. I czy w ogóle macie problem z tym, żeby wchodziła wam do przymierzalni ;) Ja z tym problemu akurat nie mam, bo a) ekspedientki są profesjonalistkami i muszą nam ułożyć niesfornego cyca w staniku; b) zawsze, ale to zawsze upewnią się 3 razy, czy mogą wam wejść do przymierzalni. Więc nie ma się czego bać, że nagle zasłonka zostanie rozsunięta, gdy wy będziecie półnago.

Dobra, można się bać cen. Nie ma przebacz, najtańszy dobry stanik, jaki przymierzyłam w tych przybytkach rozkoszy, kosztował 140 zł. Najdroższy - ponad 300. Czy warto tyle płacić? Ja uważam, że warto. Ale też bez skrępowania mówiłam ekspedientkom, jaki mam budżet. Obydwa sklepy oferują systemy rabatowe na kolejne zakupy.
/skoro potrafię już wydać 100 zł na krem czy maskarę, to cóż, kupno raz na pół roku stanika nie brzmi jak ekstrawagancki wydatek/
Ostatnio w różnych serwisach zakupów grupowych pojawiały się oferty na zniżki w salonach. W ten oto sposób trafiłam do Peachfield na Bielanach. Jak łatwo się domyślić, kupon był ważny pół roku, ja oczywiście poszłam przedostatniego dnia i to na godzinę przed zamknięciem... Oferta była już mocno przebrana, a ja wzięłam nowy stanik w ciemno, bo kolejka do przymierzalni była długa na 10 kobiet. Myślę, że w Peachfield z przyjemnością robiłoby się zakupy, gdyby nie groupon ;) No ale coś za coś, zaoszczędziłam 60 zł (stanik wzięty w ciemno na szczęście pasuje jak ulał i jest wściekle różowy ;D).

Co do nieskrępowanych wyznań - ekspedientki zawsze was wypytają, jaki kolor was interesuje, jaki typ itd. Ja np. nie lubię śnieżnobiałych, a już nie daj boże, miękkich biustonoszy. Więc co dostaję? Kilkanaście (bliżej 20!!!) modeli kolorowych i czarnych usztywnianych biustonoszy (zapomniałam dodać, że trzeba sobie zarezerwować minimum godzinę na te figle w sklepie). No milordzie, naprawdę w żadnym sklepie nie czuję się tak dopieszczona jak w salonach bieliźniarskich dla biuściastych babek :D

A żeby was zachęcić, to pokażę wam jeden ze staników, jaki drogą kupna nabyłam. Posiłkuję się zdjęciami katalogowymi, bo na profesjonalnej modelce lepiej wygląda niż tak rozłożony smutno do zdjęcia ;)


a tutaj smutne zdjęcie katalogowe bez modelki. bieli co prawda nie lubię, ale ten czerwony haft jest prześliczny <3




Spokojnie, nikt mi nie płacił za te informacje. Polecam te sklepy w Warszawie, które znam. Jeśli kogoś przekonałam do zmiany postrzegania biustonosza z jednej z wielu części garderoby na element iście upiększający, to się cieszę.

/no i musiałam napisać o czymś fajnym, bo drugi dzień w biurze mnie przygnębił/

...ogłaszam, zostałam dziś biurwą. Siedzę na open space i grzebię w dokumentach. Monotonna i nudna robota. Na pewien popieprzony sposób cieszę się z małej życiowej stabilizacji, ale z drugiej - faaak, tak bardzo sobą gardzę za dobrowolne wtłoczenie się w tryby korporacji.

Przewidywane wady nowego miejsca zatrudnienia: mam bardzo blisko do TK Maxa. Nie żebym lubowała się w polowaniu na popłuczyny popłuczyn odzieżowych, ale buty i torebki za 30 zł? Drżyjcie narody.
Taaaak, Olga jak zwykle o jednym.



O fryzurach ciąg dalszy. Łączę punkt trzeci, jedenasty i trzynasty, bo po prostu nie ma co mnożyć niepotrzebnie bytów ;)

Mam tak samo jak Agata - zasadniczo nie noszę fikuśnie upiętych włosów. Powodów jest co najmniej kilka:
  1. moje lenistwo :D
  2. brak czasu rano (to w wypadku pracy)
  3. moje włosy najzwyczajniej w świecie ogłosiły autonomię i żyją własnym życiem. 
No ale po kolei. Dzisiejsza fryzura? Włosy leciutko podsuszone suszarką, rozpuszczone. Troszkę falują. 
Fryzura do pracy: kończy się na trzecim zdjęciu z tego tutka. Jest to najbardziej eleganckie uczesanie, na jakie aktualnie mogę sobie pozwolić. Nie mogę zrealizować dalszej części, bo obecnie mam włosy dłuższe z przodu, więc te krótsze z tyłu absolutnie nie chcą współpracować nawet z kucykiem. 



Fryzura na wyjście? Czasem mam taką ułańską fantazję, żeby sobie zakręcić włosy. Poważne loki wyszły tylko raz, gdy na potrzeby sesji matka mojej koleżanki użyła starszej ode mnie radzieckiej lokówki (słyszałam, jak włosy mi skwierczały).  Chcecie to zobaczyć? Troszkę tu widać (zdjęcie sprzed 2 lat, zasadniczo prawie w ogóle siebie nie przypominam :D)




Raz na ruski rok biorę piankę, papiloty i coś tam się kręci, pod warunkiem, że trzymam to na głowie minimum 6 godzin, a potem spryskam ultra-hiper-duper-super mocnym lakierem. Zdecydowanie lepiej wychodzi mi prostowanie włosów na szerokiej szczotce - ładnie się wtedy układają i jest to największy sukces w kwestii mojej stylizacji ;) 
Warkocz... Lubię mieć warkocz. Ale włosy jeszcze są za krótkie, żebym sama mogła go zapleść. I śliskie, więc nawet jak moja czcigodna rodzicielka coś tam zachachmęci, to i tak po 10 minutach połowa warkocza wychodzi na wolność.
Dwie kitki? Wyglądałabym całkiem słodko, gdybym tylko potrafiła opanować swoją twarz i nie mieć permanentnie miny z serii "i'm the toughest bitch out there".
Więc zostaje mi jeden kucyk lub totalna swoboda.

A jak się przedstawia wasza sytuacja fryzurowa?

Bardzo spodobała mi się akcja, którą zaproponowała Ania. Dołączam się i planuję serię postów, chociaż niektóre będą połączone.



Zacznę od punktu piątego, czyli fryzur z dzieciństwa :>
Moja rodzicielka należała do bastionu matek, które nie przenosiły swoich dzikich fantazji na córki. Z jednej strony to dobrze, bo uniknęłam absurdalnie wielkich kokard na czubku głowy. Z drugiej strony niestety daleko posunięty pragmatyzm mojej matki doprowadził do tego, że włosy dłuższe niż do brody miałam dopiero w III klasie podstawówki. Do dziś mam traumę, gdy patrzę na zdjęcia z komunii - wszystkie dziewczynki mają długie loki, a ja? A ja mam typowe cięcie "na garnek".

Tutaj Olcia w wersji garnkowej w zerówce. Ogarnijcie moją stylówę.


Jesienią mama zawsze brała mnie do fryzjera i robiła ze mnie klasycznego Spocka (tutaj pierwsza klasa)





Chociaż Spock to przynajmniej grzywkę miał równą...
Jeśli za dzieciństwo uznamy jeszcze okres 10-12 lat, to wtedy intensywnie hodowałam włosy. Musiałam jakoś zapuścić ten hełmofon, a nie wiedziałam, co zrobić z grzywką - jak debil po prostu ją rozdzielałam na dwie równe części i spinałam spineczkami na bokach. Dziś już wiem, że była to stylizacja "na dupę" i nie mogę przeboleć, że przeszłam ten etap :D

A jak tam wasze fryzury z dzieciństwa? Garnek, Spock czy loczki? ;)

O misskach pisałam już kilka razy. Mam jakąś dziwną słabość do tych lakierów x_X
Proces decyzyjny przy kupnie tego kobaltu był prawdopodobnie najkrótszy w całym moim życiu i trwał kilka sekund - mianowicie tyle, ile potrzeba mózgowi, żeby wysłał ręce sygnał "wyprostuj się, weź tego skarba z półki i włóż go do koszyka". Serio, nad jogurtami się dłużej zastanawiam.
Wykończenie idealnie kremowe. Ma dziwny zapach - nie taki typowo lakierowy, ale zaleciało mi duchem olejku limonkowego z Alterry (a ten, jak kiedyś pisałam, z kolei jest duchem piwa Corona. dziwnymi drogami błądzą moje skojarzenia zapachowe).
Ostatnio kupiłam też niebieski lakier z wiosennej kolekcji Sensique - wydaje mi się, że misska mimo wszystko jest intensywniejsza (w ogóle kapnęłam się, że zdublowałam sobie przynajmniej 4 kolory... no dobra, fuksji i czerwieni nigdy za dużo <3)





A się jakiś brokacik zaplątał.


-----

Szybka przebieżka przez centrum handlowe uświadomiła mi, że dochodzące mnie zewsząd sygnały o królujących pastelach to prawda. I to straszna prawda. Wystarczy popatrzeć wyżej, a także na inne moje lakiery, żeby wiedzieć, że pasteli po prostu nie uznaję. Na sobie w sensie że. I to nie tylko na paznokciach, ale w każdej innej formie. W całej mojej szafie uświadczycie tylko jeden pastelowy ciuch: grzeczny beżowy sweterek. A reszta jest intensywna, że hej.
Pozdrawiam przy okazji panią z Inglota, która dosłownie w trzy sekundy dobrała mi cień do brwi. Ze mnie był taki chojrak, że dla pewności spróbowałam jeszcze inny i zgotowałam sobie ognistą wiewiórkę zamiast brwi. Lubię, jak obsługa w sklepie wie, co robi <3

Kiedyś z moją przyjaciółką postanowiłyśmy obejrzeć wszystkie 10 sezonów Przyjaciół. W okolicach połowy drugiej serii jednak zrezygnowałam ze wspólnego oglądania, bo 9 na 10 tekstów Rossa kończyło się tym, że D. turlała się po podłodze i krztusząc się ze śmiechu pokazywała na mnie i stwierdzała "jesteś zupełnie jak Ross".
Wiecie, co jest jeszcze gorsze? Że potem sama obejrzałam resztę i równie często stwierdzałam "o matko, jestem jak Ross".
/nieco rzadziej przypominałam Chandlera. co za straszne połączenie! do dziś nie mam pojęcia, jakim cudem udało mi się poderwać mojego obecnego faceta/



Zauważyłam, że lakiery Essence z serii Colour&Go albo się kocha, albo nienawidzi. Ja należę do umiarkowanych entuzjastów: tanie to, butelka mała, jakość całkowicie zależna od bazy i topa, jak się zgluci to nie będzie żal wyrzucić... Do takiej kategorii trafia według mnie Walk Of Fame dzierżący numerek 34. Nie wiem, czy po tych ostatnich przetasowaniach jeszcze jest w ofercie.
Kupiony we wrześniu i trzymany w lodówce, niestety zdążył się ku mojemu rozczarowaniu zglucić. Nie jest to co prawda glut ostateczny, z którym już nic nie da się zrobić, niemniej już trudno jest nałożyć na pędzelek odpowiednią ilość lakieru.
Typowa jesienna bura szarość, na zdjęciach z lampą wychodzi trochę fioletu. Wykończenie tak jak lubię, kremowe aż do bólu (nie żebym nie lubiła szimerku, ale czasem mam zdziwko, gdy kupuję lakier i podejrzewam go o krem, a znajduję rzeczone drobinki).
Klasycznie dwie warstwy na nailteku, wysuszacz z Eveline (hoho, o nim to się dopiero szykuje elaborat).



----

Znowu zmieniłam szablon, wróciłam mniej więcej do tego, co było na początku. Chyba jest bardziej przejrzyście, jak oceniacie?

---

Ostatnio pytałam o dobry krem pod oczy. Niecierpek polecił mi Hyaluron-Filler z Eucerin i byłam bardzo bliska kupna, niemniej stwierdziłam "hej, ale on jest polecany po 30. roku życia do innych problemów" więc póki co zdecydowałam się Aquaporin (też Eucerin). Nie trzymam się ściśle tych zaleceń, że niby dopiero po trzydziestce mogę korzystać z jakichś kosmetyków, ale odczułam psychiczny dyskomfort XDD Obiecuję, jak Aquaporin się nie spisze, to rzucam się na Fillera ;) Stwierdziłam, że co jak co, ale nie mogę sobie pozwolić na skąpstwo i lenistwo w pielęgnacji okołoocznej (same już nieraz widziałyście, jakie cuda tam się dzieją). Moje podejście zaczęło się zmieniać między innymi po tym artykule i obserwacji mojej mamy. 
Moja mama (która nadal nie czyta tego bloga, ale mimo to ją pozdrawiam) w czerwcu skończy 47 lat i wierzcie mi, absolutnie nie wygląda na swoje lata. Nie żeby była jak jedna z tych niestarzejących się Azjatek, ale wygląda bardziej na 40 niż 50 lat. Nigdy nie oszczędzała na pielęgnacji twarzy (zwłaszcza tej przeciwstarzeniowej) i zabawne jest to, że dziś ma większe problemy z trądzikiem niż ze zmarszczkami. Aż ją wezmę i podpytam, jakie kosmetyki dobrze wspomina, może coś wam podrzucę (wiecie, starość nie radość XD)

---

Jeśli ktoś jeszcze tego nie wie: Jack white to geniusz.



To będzie typowa historia bez puenty. Jeśli szanujecie swój czas, poczytajcie coś innego.

Było to tak: chciałam odejść od chamskich drogeryjnych farb i przejść na coś... naturalniejszego, o ile się da. Od samego początku wiedziałam, że w sypką hennę nie ma co się bawić - nie lubię się babrać w papkach, a moja mama odmówiła jakiejkolwiek pomocy przy farbowaniu, bo, cytuję "cholera ją bierze, gdy gmera przy tych kudłach" (pozdrawiam serdecznie w tym miejscu mamę, włosy ledwo mi sięgają do łopatek, a ona już wymiękła).
Eko-farby, o których pisała Anwen, niestety odstraszyły mnie ceną, więc drogą eliminacji trafiłam na "ziołowe balsamy koloryzujące" z Venity. Tanie, bez amoniaku, aplikacja prosto z tubki... Henna Color, miodzio, nawiązujemy do prawdziwej henny, jakże mogłabym się nie skusić? Na kilka recenzji też się po drodze natknęłam, wszystkie pozytywne... Nastąpiła akcja poszukiwawcza allegro, kilka klików i dni później balsamy znalazły się u mnie w domu. Zupełnie niestraszna była mi informacja, że trwałość koloru wynosi koło 8 myć. Jednorazowe szampony trzymały się u mnie zawsze przez 4 zmycia, takie do 24 myć proporcjonalnie dłużej, więc założyłam, że ten balsam też sobie będzie u mnie trwał i trwał.

O jakże się myliłam... Ale o tym za chwilę.

W marcu kupiłam w helfach ten szampon. Łaziłam za nim z dobre pół roku, miał mi pomóc zmywać oleje.

Pofarbowałam sobie te moje kudły 24go marca kolorem numer siedem, czyli rzekomo miedzianym.

venita.com.pl znowu mam niezbyt urodziwą dziunią na opakowaniu :/

 Efekt kolorystyczny nieco mnie rozczarował, za mało miedzi, a za dużo czerwieni (czerwień wychodziła zwłaszcza w hiszpańskim słońcu). W dodatku zdziwił mnie efekt na odrostach - na ogół farba wychodzi mi na nich intensywniej, ale nie różni się od reszty włosów aż tak drastycznie x_X Serio, mój przedziałek był czerwony jak u hinduskiej panny młodej (sic!).

Możecie się ze mnie śmiać, ale jestem w stanie odtworzyć wszystkie moje mycia głowy od farbowania. Numer jeden - 26 marca przed wyjazdem (nie użyłam tego wcześniej wspomnianego szamponu oczyszczającego). W Hiszpanii 3 razy. Kolor mniej więcej bez zmian.
Powrót 3go kwietnia, mycie numer pięć rano 4go kwietnia. Użyłam po raz pierwszy po farbie rzeczony szampon. Widzę po przedziałku, że venitka coś sobie nie daje rady. Mycie numer sześć w sobotę 7go kwietnia. Budzę się w niedzielę rano, kontroluję kolor - zniknęła czerwień.
Numer siedem w Lany Poniedziałek - po venicie nie ma ani śladu. Skubana wymiękła w starciu z szamponem oczyszczającym.

Gdzie tu miejsce na smuteczek, zapytacie? Przecież obietnice producentów zostały spełnione - balsam utrzymał się mniej więcej 8 myć, a szampon oczyszcza. Wręcz zbyt dobrze i to mnie smuci. Nie zrezygnuję z dobrego szamponu, bo mi doszczętnie wypłukał balsam ziołowy (który przecież i tak miał zejść, nie przypuszczałam tylko, że tak szybko - "spieszmy się kochać", lol). Natomiast z drugiej strony nie chcę wracać do drogeryjnych farb, skoro tak wiele wysiłku wkładam w pielęgnację włosów (nie ma takiego bicia, że sobie pofolguję raz na 6 tygodni z amoniakiem/którego podobno nie ma, ale my swoje wiemy/, no pasaran).

siedziała smutna nad klawiaturą i martwiła się swoim przedziałkiem, który uwidaczniał całemu światu, jakie ma gargantuiczne odrosty. sama pamiętała, jak patrzyła z politowaniem na te wszystkie kobiety pracujące w metrze, których ciemne odrosty przy blond farbie obwieszczały całemu światu "nie chce mi się o siebie zadbać"* i bała się, że inna, obca, przypadkowa osoba pomyśli to samo o niej. 



*możecie mnie wyśmiać po raz drugi, ale ja jestem twarda - jak ktoś się decyduje na farbowanie, to na bogów, niech się tego trzyma. no chyba że komuś ciemny odrostowy placek na 5 cm sprawia estetyczną przyjemność. i mam nadzieję, że ktoś wyczuwa ironię, pliiis.
...bardzo, bardzo nawilżającego kremu pod oczy na dzień. Takiego nawilżającego killera. Miałam krem pod oczy z Fridge - w sumie miał bardziej konsystencję masła. Był świetny pod korektory. Na noc mam All About Eyes z Clinique - widzę, że coś tam zdziałał w kwestii sińców, ale totalnie nie nadaje się pod korektor (wchłania się milion sekund i zostawia tłusty film, nie lubię takich rzeczy rano).

Dlatego dzielnie przeczesuję KWC, a i was nie zaszkodzi zapytać - możecie polecić jakieś mazidło, coby a) nawilżało b) przyzwoicie się wchłaniało c) dawało radę korektorom? Cena, szczerze mówiąc, nie gra roli ;)
(chyba że mi ktoś wyskoczy z jakimś Lancome za miliony monet, to wtedy grzecznie spasuję)
Nie trzeba przypominać nikomu, że w blogosferze zagęścił się niezły smrodek wokół IsaDory, którego nie rozpuściła nawet pełnowymiarowa maskara mówiąca "przepraszam" w ostatnim boxie (swoją drogą myślę, że jakość tego ostatniego kissboxa była tak niska między innymi przez ten prezent - niby to miała być rekompensata, ale nie wierzę, żeby dystrybutor sam z siebie wpadł na pomysł "hej, dajmy w ramach przeprosin tusz za 60 zł"!). A ja na przekór wszystkim wypróbowałam maskarę z lutowego boxa, która miała być przeterminowana. Taki ze mnie hardkorek :P Oczu mi nie wyżarło, rzęsy nie wypadły, ale kto wie, co się stanie za jakiś czas :D

Na KWC tusz występuje w dwóch postaciach, jedna to podobno nowa formuła. Nie mam pojęcia, czy trafiła mi się ta nowsza formuła (powinna, nie? ale nigdy nic nie wiadomo :x), po czerwonych napisach na opakowaniu wnioskuję, że tak.
Bardzo mi się spodobała średniej wielkości klasyczna szczoteczka. Dawno takiej nie widziałam - albo wybierałam wielkie miotły od Maybelline (no ba, że kupiłam tą żółtą, nie byłabym sobą) albo jakieś super nano wykałaczki z silikonu. Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że jest ciut większa od szczoteczki z maxfactorowego 2000 Calorie (Olcia oczywiście dopiero teraz wpadła na pomysł, żeby cyknąć fotkę na porównanie. może jutro).
Co mi się spodobało? Extra Volume wprost niesamowicie wyciąga moje rzęsy z zewnętrznego kącika - zobaczycie to dalej na zdjęciach (prawie jakby była doczepiane, mon dieu). Innymi maskarami nigdy nie udało mi się osiągnąć tego efektu (może coś źle robię?). Zobaczycie też na zdjęciach, że przy drugiej warstwie porobiły mi się klumpy i inne takie dziady - ja jestem w stanie je zaakceptować, bo były w miarę małe (przez co stały się klumpikami) i zobaczyłam je dopiero przy obróbce zdjęć makro (może to sygnał, że powinnam czasem po pomalowaniu się założyć okulary i skontrolować efekt malowania się bez tegoż urządzenia).
I to niestety wszystko, co dobrego mam do powiedzenia (tak, to o klumpikach było na swój sposób komplementem).

Może to wina starości egzemplarza, jaki mi się trafił. Oby. Jakość Extra Volume niestety pozostawia wiele do życzenia - u mnie wytrzymuje 4-5 godzin, potem zaczyna się osypywać. Długo nie trzeba czekać, żebym zamieniła się w pandę, taką np. jak ta.

serio, zdarza mi się tak wyglądać

Druga rzecz - zmywanie. Czegokolwiek bym nie użyła, isadorka się marze po twarzy (nawet jeśli nie trę płatkiem, jakiś cud) i robi to, czego wprost nienawidzę - osadza się w rzęsach na dolnej powiece tworząc zupełnie niechcianą kreskę. Nie wiem jak u was, u mnie taką przymusową/niechcianą linię wodną trzeba delikatnie usuwać patyczkiem do uszu zwilżonym micelem, płatki kosmetyczne to już zbyt gruba artyleria.

Problematyczny demakijaż byłabym w stanie znieść, gdyby nie ta panda. Trochę smuteczku odczuwam.
Przejdźmy zatem do zdjęć. Robione w tym samym czasie, niemniej wpadałam na różne pomysły doświetlające. A że mam małe (jakie? małe i kaprawe) oczka, to musiałam czasem robić wytrzeszcz, bo nie opracowałam jeszcze sposobu fotografowania własnej japy tak, żeby ostrość skupiła się na rzęsach, a nie na nosie (jest się na czym skupiać, wierzcie mi). Kto odczuwa dyskomfort widząc klumpiki, niech nie patrzy na drugą warstwę :P


Zaczynamy! Moje rzęsy na golasa - widać cokolwiek? ;) Ja tam nic nie widzę. W sensie rzęs nie wytropiłam. Potrzebujemy wsparcia.


Tak nieśmiało z boczku popatrzmy... Na jedną warstwę. 



I wytrzeszcz numer jeden. A, dla mniej spostrzegawczych, Extra Volume jest na prawym oku ;D



Czy tylko ja widzę te cuda w zewnętrznych kącikach, które normalnie nie istnieją? *wzrusza się*


Spojrzenie prosto w lampę naprawdę boli. Docencie to.



Uwaga, przechodzimy do drugiej warstwy. 



I drastyczny close-up. Nie wiem, skąd te zaczerwieniania, może w nocy przez sen biję się poduszką po japie albo coś. 

no dobra, wiem, troszkę się roztarło. poprawiałam klumpidła, jak widać, mało skutecznie

Troszkę ciemno, ale hej, różnicę cały czas widać. 



Bardzo, ale to bardzo żałuję, że ta maskara zawodzi na całej linii w kwestii trwałości (niby to brzmi kosmicznie, że wymagam minimum 10 godzin w nienaruszonym stanie, ale jakoś inne dawały radkę[albo żeby przynajmniej zamiast pandy po prostu wyparowywały, takie przypadki też znam]), bo jak na moje wymagania pięknie podkreśla rzęsy. Jeśli będę potrzebowała takiego efektu na mniej niż 5 godzin lub będę miała możliwość poprawki - pewnie sięgnę po Extra Volume.




Chciałam zamieścić tego taga nieco później, ale były publiczne żądania... Zachowujcie się grzecznie i nie pytajcie, czy mam sześć palców u stóp (uprzedzam pytanie - nie, nie mam). 



Zasady:
1. Napisz od kogo otrzymałaś tag i zamieść link do bloga osoby, która Cię wyróżniła.
2. Wklej logo tagu wpisując wcześniej swój nick.
3. Odpowiedz szczerze na 50 pytań zadanych w komentarzach pod notką.
4. Nominuj dowolną ilość blogerek, o których chcesz się czegoś dowiedzieć :)

Taga dostałam od Italiany. Szczerze mówiąc nie wiem, która ze znanych mi blogerek jeszcze go nie dostała, więc tag leci dalej do moich ulubionych spamerek, czyli Słomki, Zoili i Zajeczaka. Z chęcią przeczytam wasze odpowiedzi! :>

Znowu wam pokażę coś z Hiszpanii, może trochę tego ciepłego klimatu do nas zleci x_X
Znowu niepoprawiane, nieretuszowane. Zostawiam sobie takie zabawy na później :)

W czwartek 29go marca w Hiszpanii odbył się strajk generalny przeciwko rządowym planom reformy prawa pracy. Strajk był bardzo kulturalny, niemniej wieczorem było nam bardzo smutno, że tapas bary były pozamykane. 



Nie mam pojęcia o co chodzi. Ale rzuca się w oczy. 


"żeby żaden mężczyzna nie decydował za ciebie"


widok z Alhambry na Albayzin. to nawet ciekawa historia - na wzgórze, gdzie jest Alhambra, wdrapałyśmy się dwa razy, ale koniec końców nie weszłyśmy do zespołu pałacowego. najpierw strajk, potem zabrakło miejsc (zwiedzanie jest podzielone na dwie tury, na każdą przypada określona ilość turystów. czy w ogóle muszę wspominać, że spóźniłyśmy się z jakieś 10 minut, bo limit miejsc skończył się 5 osób przed nami?)


polowanie na hiszpańskiego kota (tak, jestem nieszczęśliwą kociarą. mój jeden kudłacz bez ogona mi nie wystarcza, ba, kot sąsiadów też mi nie wystarcza i muszę wyprzytulać wszystko, co mi stanie na drodze :D)


tak, nazwa tapas baru wzięła się od Polaków, których poznał właściciel ;)


a na sam koniec chciałabym się wam przedstawić. nazywam się Olga, mam 23 lata i nie potrafię pozować. 



(kolejne tagi się szykują, trololo)

Kolejna próbka machnięta. Ubolewam bardzo nad faktem, że ten bb ma tak niski i nietrwały SPF - bo efekt był naprawdę zacny! Ale spokojnie, o co chodzi? O Skinfood Aloe Sun BB Cream SPF 20 PA+.

skinfood.sg

Z tego co widzę na stronie producenta, Aloe Sun ma spełniać bardziej rolę kremu tonującego niż silnie kryć. Koloryt mojej twarzy został wyrównany, blizny i plamy nie zostały w 100% zakryte, ale i tak wyglądałam po prostu... Świeżo. Jakby niczego tam nie było - a w moim wykonaniu to rzadkie osiągnięcie.
Co jeszcze? Wchłonił się do matu bez efektu glow - czyli bardzo ładnie. Jeśli jakiś tłuścioch* się zdecyduje, pewnie będzie potrzebny puder (no ale kiedy nie jest potrzebny, let's be honest).
Krem już recenzowała Aga. Cóż, ja nie musiałam się pudrować, po 6 godzinach nadal nie odnotowałam błyszczenia.
Bardzo, bardzo bym chciała znaleźć coś, co daje podobny efekt, ale z wyższym SPF. Taka czterdziecha minimum ;)

*tłustą cerę mam oczywiście na myśli :D

Jeszcze przed moim wyjazdem do Hiszpanii zostałam otagowana, a dziś przybywam, by potwierdzić wszem i wobec, że reading is cool. 




O jakiej porze dnia czytasz najchętniej?


Jeśli w domu, to najczęściej wieczorem. I z tym są związane też dalsze odpowiedzi ;)


Gdzie czytasz?


W łóżku czytam "dla siebie". Jeśli są to rzeczy związane ze studiami, wtedy nie ma siły, muszę iść do biblioteki. W łóżku nie da się robić notatek, a i w domu ciągle się rozpraszam i nie ma jak się uczyć. Kiedy jeszcze studiowałam na uniwerku, spędzałam całe dnie w Buwie - serio. I to nie był jakiś kiepski buwing, tylko prawdziwa nauka (dobrze, że moja przyjaciółka też musi spędzać tyle czasu w bibliotekach, uff). W październiku się obroniłam i jakoś nie chciało mi się wyrabiać karty czytelnika, więc przerzuciłam się na Bibliotekę Narodową. BN też jest położony w parku, więc jest gdzie wyjść na spacer, ale ma poważną zaletę, czyli brak centrum rozrywki w podziemiach. We wrześniu przepuściłyśmy sporo kasy na cymbergaju w Hula-Kula :x


W jakiej pozycji najchętniej czytasz?


W łóżku leżę sobie na boczku i podpieram się ;)


Jaki rodzaj książek czytasz najchętniej?


Kiedyś miałam ostrego fizia na punkcie fantasy, potem przeszłam na pisarzy kojarzonych z kulturą iberoamerykańską, a ostatnio najbardziej lubię książki podróżnicze (zarówno pamiętniki z wypraw, jak i przewodniki. tak, bardzo lubię czytać przewodniki, jara mnie to xdd). I kucharskie - taka swoista pornografia dla mnie xddd
Studiowałam socjologię i muszę przyznać, że naczytałam się też sporo klasyków z tej dziedziny - i nawet to lubiłam ;) Do tego trochę antropologii kultury i psychologii społecznej. Teraz skupiam się na książkach z mojego drugiego kierunku, ale nie zdradzę wam, co to - dodam tyle, że jest mocno filmowo :]
(no tak, zapomniałam dodać, że jestem kinomaniaczką i połowa mojego księgozbioru tyczy się tego działu... no)


Co czytałaś ostatnio?


Połączenie ksiażki lekko kucharskiej z podróżniczą, okraszona świetnym poczuciem humoru w moim stylu. Wiem, że w Polsce są jeszcze 2 tytuły tego pana, na pewno po nie sięgnę.




Co czytasz obecnie? Jaką książkę ostatnio kupiłaś / dostałaś?


Padłam ofiarą "Gry o tron". Zaczęło się niewinnie od serialu, kupiłam książkę, ale pierwsza dopadła ją moja mama. No i teraz sukcesywnie dokupujemy kolejne części. 


Używasz zakładek, czy zaginasz ośle rogi?
Jeśli używasz zakładek, to jakie one są?

Tylko i wyłącznie zakładki, nie wyobrażam sobie zaginać rogów x_X Mam mnóstwo zakładek, ale pokażę wam zdecydowanie najgorszą :D Jest to kuriozalny futrzany kotek.


A tak wygląda w akcji. Straszne, nie?




E-book czy audiobook?


Jestem zwolenniczką tradycyjnego papieru, ale na studiach poznałam moc podręczników w formie e-booków. 


Jaka jest twoja ulubiona książka z dzieciństwa?


Moi rodzice mieli ze mną przesrane. Musieli mi czytać wciąż w kółko "Przygody Nieumiałka". Dziś nie mam pojęcia, o czym to było, ale wiem, że książka została zajechana ;)





Którą z postaci literackich cenisz najbardziej?


Że niby co mam tutaj napisać, Raskolników? Cenię sobie całe książki. Bardziej bym mogła pójść w stronę postaci, które mnie strasznie wkurzały :D Izabela Łęcka z "Lalki", o bogowie, nienawidzę tej głupiej niewydymki ;)



Kogo taguję? Kasię z Let's talk beauty i MadAsHatter :)

Dzielnie denkuję moje zapasy z organicznej linii CHI ;) Ostatnio zużyłam Odżywczą Regenerację Oliwkową, tudzież, nazwijmy to po imieniu, maskę (pełna angielska nazwa to CHI Organics Olive Nutrient Therapy Treatment Paste, nie wiem czemu tego nie przetłumaczono zgrabniej)

Znowu grafika z Ambasady Piękna, bo wyrzuciłam rozcięte opakowanie, a w styczniu jakoś nie zrobiłam fotek całej tubie ;) Warto dodać, że tuba jest wykonana z dość miękkiego i przezroczystego plastiku (lubimy to), logo i informacje po angielsku były na niej nadrukowane (polskie były już naklejone, o dziwo była to dobrej jakości naklejka, która nie zmarszczyła się ani tym bardziej nie zeszła pod wpływem wilgoci - to też lubimy).


A teraz odrobina zwyczajowych cudów-wianków od producenta:
Odżywcza Oliwkowa Kuracja Regenerująca nie zawiera parabenu.
Zawiera organiczne olejki eteryczne z certyfikatem jakości, naturalne oleje i specjalny zestaw regenerujący.
Odbudowuje suche i zniszczone, osłabione trwałą ondulacją lub farbowaniem włosy.
Kuracja rekonstruuje, odnawia i odpowiednio nawilża włosy, które po jej zastosowaniu nabierają miękkości i świetlistego blasku.
 Dalej zaleca się, by stosować ją na minimum 3 minuty, ale można też dłużej. No i zawinięcie w ciepły ręcznik, takie tam standardowe akcje. 
To przejdźmy do zawartości: zapach taki sam jak w przypadku szamponu i odżywki. Konsystencja lżejsza od odżywki, co mnie zdziwiło - na ogół to wszelkie maski (a za maskę uznaję powyższy produkt) są cięższe i gęstsze. Nic to.
Stosowałam ją co trzecie-czwarte mycie i jak widzicie, tubka o pojemności 50 ml starczyła mi na 3 miesiące.
Czy zauważyłam jakąś drastyczną poprawę w wyglądzie moich włosów? Cóż tu dużo mówić, na pewno są w lepszej kondycji po zimie, ale używam tylu rzeczy, na czele z olejami, że siłą rzeczy moje kudły mają się lepiej. I nie potrafię tego wyjaśnić, ale na pewno oceniam maskę lepiej niż odżywkę. Mimo tego nie kupię jej ponownie, bo cena netto bez zestawu jest iście zbójecka - 13 zł za 50 ml, 34 za 200 ml i 62 za 400 ml (tak, to są tylko ceny netto, sugerowane ceny sprzedaży to kolejno 20, 54 i 97 zł). Za 14 zł to kupiłam sobie też maskę nawilżającą z Welli i nie widzę między tymi produktami większej różnicy ;) (powoli wychodzę z fazy podniecania się wszystkim, co (może) jest eko)

Blog Archive

czytam

favikona pochodzi z nataliedee.com. Obsługiwane przez usługę Blogger.

Labels

15 hair project 301 346 52 AA aknenormin alessandro algi alterra ambasada piękna anthelios antyperspirant arsenał grubasa artdeco aussie autokorekta avene avon babydream baikal herbals balea balm balm balsam do ciała balsam do ust bambino bandi bareMinerals batiste baza baza pod cienie baza pod lakier bb bb cr bb cream beauty blender beauty formulas beauty friends bebeauty beblesh balm beige nacre bell bella bamba benefit berlin berry love biały jeleń biedronka bielenda bio-essence Biochemia Urody bioderma biovax blizny blogerki blogger błędy błyszczyk boi boi-ing bourjois box box of beauty ból dupy brahmi amla braziliant brodacz brokat brow bar brwi BU bubel bubel alert buty carmex cashmere ce ce med cellulit cera mieszana cera wrażliwa cetaphil CHI chillout choisee chusteczki cienie cienie w kremie cień clinique clochee color naturals color tattoo color whisper cudeńko cycki czador ćwiczenia darmocha dax debilizm demakijaż denko depilacja dermaroller diy do it yourself dobre rzeczy douglas dove dream pure ducray dwufaza ebay edm eko kosmetyki elution essence essie estetyka etude house eveline everyday minerals eyeliner faceguard fail farbowanie farmona fekkai figs rouge filtr firmoo fitness flora floslek fluid fridge fridge by yde fructis fryzjer galaxy garnier gillette glamwear glossy box glyskincare głupie cipki głupota golden rose google google analytics gratis h&m hakuro healthy mix hebe high impact himalaya hiszpania hm holiday hot pink hydrolat idealia ikea innisfree ipl iran isa dora isadora isana jillian michaels kallos kate moss katowice kącik kulturalny kelual ds kissbox kolastyna kolorówka koloryt konkurs konturówka korekta korektor korektor pod oczy kot kraków kredka kredka do brwi kredka do oczu krem krem do rąk krem do twarzy krem matujący krem na dzień krem nawilżający krem odżywczy krem pod oczy krem z kwasami kreska kutas kwas askrobinowy kwasy la roche posay lakier lakier do paznokci lakier do ust lakier do włosów lakiery teksturowe lancome laser lasting finish lawendowa farma lekarze lierac linkedin lioele lip balm lip lock lip pen lirene lista magnetyczna loccitane lodówka loreal lovely lumene lush łuk brwiowy łupież magnes makijaż manicure manuka Mary Kay marzenie maseczka maska maska do włosów maskara masło do ciała mat matowienie max factor maybe maybelline mężczyźni micel mika mikrodermabrazja miss sporty mleczko mleczko do ciała mocak mollon morze muzeum mycie mydło mydło naturalne nadwaga nail tek nails narzekanie natura officinalis naturalne składniki naughty nautical nawilżenie neem new leaf niedoskonałości nivea nivelazione nouveau lashes nutri gold oczy oczyszczanie odchudzanie odżywianie odżywka odżywka do paznokci odżywka do włosów off festival okulary olej olej arganowy olej kokosowy olejek olejek do mycia ombre opalanie opalenizna opener organique oriflame original source orofluido paleta magnetyczna palmers paski na nos pat rub patrzałki paznokcie pączek peel-off peeling peeling do ciała peeling do twarzy perfecta pervoe reshenie pędzel pędzle pharmaceris photoderm physiogel phyto pianka do mycia piasek piaski pierre bourdieu pkp plastry na nos płyn do demakijażu płyn micelarny podkład podróż pogromcy mitów policzki pomadka pomarańczowy porażka pr praca prasowanie propolis proteiny próbki pryszcze prysznic prywata przebarwienia przechowywanie przegięcie przemoc symboliczna przygody przypominajka puder puder transparentny purederm QVS real techniques regeneracja reklamacja rene furterer retinoidy revlon rimmel rossetto rossmann rozdanie rozkmina rozstępy róż różowe ryan gosling rzęsy sally hansen samoocena samoopalacz satynowy mus do ust Schwarzkopf scrub seacret seche vite sensique sephora serum serum nawilżające sesa shaun t shea shred sińce siquens skandal skin 79 skinfood skóra skóra wrażliwa sleek słońce słowa kluczowe socjologia soraya spf starry eyed stopy stylizacja suchy szampon sun ozon sypki szaleństwo szampon szkoda gadać szminka sztuka współczesna święta tag taka sytuacja tapeta tara smith tatuaż the body shop the face shop tołpa toni&guy tonik top tortury tragedia transki trądzik triple the solution truskawka tusz do rzęs twarz ujędrnienie under twenty usta uv vichy warby parker wąs weganizm wella wibo wieloryb witamina c wizaż wizażystka włosy workout wory wódka wtf wyrównanie wyszczuplanie wyzwanie yasumi yoskine yves rocher zachwyt zakupy zapach zdjęcia zenni optical zerówki ziaja złuszczanie zmywacz zmywacz do paznokcie zużycie zwiedzanie źródła odwiedzin żel żel do brwi żel do golenia żel do twarzy żel pod prysznic żel-krem życzenia