Składam hołd aktualnemu królowi internetów.
Bohaterem - jakby, do jasnej anielki, wygrał wojnę albo coś w ten deseń - dzisiejszego lakierowego wydania jest Sexy Divide ze stajni Essie.
Kupiłam go trochę bez namysłu rok temu i bardzo się cieszę, bo mam teraz zajawkę na ciemne pazury. Niestety nie jest tak cudny w aplikacji jak inni jego bracia - czasem się smuży jakby chciał normalnie wyglądać, a nie mógł. W dodatku ma dziwną tendencję do wchłaniania wszystkich topów - sam z siebie po aplikacji ładnie błyszczy, dla ochrony i przedłużenia tego blasku kładę topa, a tam co? Nagle tak jakoś się bardziej matowo robi niż błyszcząco. Dziwne rzeczy, nie potrafię tego do końca opisać.
Serduszka też potrafię dodać, co mam sobie żałować!
Trwałość oszałamiająca - zdjęcia robiłam po 5 dniach intensywnego noszenia (ok, bez przesady, nie piorę na tarze kalesonów, ale dużo stukam w klawiaturę). Na żywo nawet tego minimalnego starcia końcówek nie widać.
W słońcu wychodzą z niego maciupcie drobinki, chociaż na zdjęciach wygląda na krem. Fanki ciemnych fioletów będą zadowolone.
jakie ja mam krzywe palce, ło jezusicku |
Inne rzeczy warte uwzględnienia - nie barwi płytki, przy zmywaniu nie barwi paluchów. Cenimy to sobie.
+++
Uprzejmie donoszę, że rum bardzo dobrze sobie radzi w naprawianiu pokruszonego pudru. Nie zauważyłam, żeby po tej operacji produkt na twarzy zachowywał się jakoś inaczej - chociaż ja zdecydowanie nabrałam akcentu przy wymawianiu wszelkich arrrr (taki ze mnie pirat).
+++
Bardzo, bardzo powoli się ogarniam. Mam mikrodepreszkę po zakończeniu szkoły - nie wierzę, że to już koniec, nie wierzę że zdałam i mam dyplom wizażysty (JA!). Nie żeby to jakoś mnie definiowało, ale brakuje mi jeszcze wsparcia osób, którego znają się zdecydowanie lepiej.