Moja matka wygrała światowy plebiscyt na najgłupszą i najbardziej absurdalną okoliczność nabycia lakieru: mały essiaczek został dołączony jako gratis do... podpasek w SP.

Ja wymiękłam po usłyszeniu tej historii, ale zaraz mi się mordka rozradowała, bo a) mini Essie są takie słodkie, b) akurat takiego koloru to jeszcze żem się nie dorobiła c) nigdy, przenigdy nie pogardzę gratisem w postaci lakieru. No tak mam i muszę swoją wewnętrzną pańcię czasem powstrzymywać.

Z tego co wyczytałam w internetach, Naughty Nautical należy letniej kolekcji z 2013 roku, a na oficjalnej stronie jest opisany jako morski niebiesko-zielony shimmer. I tej wersji się trzymajmy: w słońcu jest bardziej niebieski, w sztucznym oświetleniu zielony, a shimmerek jest delikatny.
Gdybym była sprzedawcą na allegro, opisując Naughty dodałabym "zdjęcia nie oddają jego prawdziwego uroku" :]

Aplikacja bezbolesna, wysychanie szybkie. Na krótkich paznokciach i po utwardzeniu Seche Vite lakier trzyma się jak szatan, po 4 dniach dorobiłam się odrobinkę startych końcówek na fuckerze i palcu wskazującym prawej ręki.
Jedyna wada, jakiej można się doszukać, to typowe dla lakierów w tych kolorach barwienie palców przy zmywaniu. 

Po prostu klasa, jaram się jak norka.

Jako pomarańczowe tło występuje w dzisiejszym odcinku pseudo-hawajski naszyjnik, który pozyskałam na jakiejś imprezie z Jägermeistrem (co odkryłam rano na kacu). Widać od razu, co to za typ człowieka ze mnie. 








Ja chrzanię, jakie serdele!










 Bohater posta w całej swojej miniaturowej okazałości, z boku naklejka "prezent", żeby nie było wątpliwości.



+++

Mężczyzna kupił mi wegańskiego pączka. Nie powiem, żeby był to wytwór warty 5 zł, w dodatku był maleńki, ale świadomość przeżycia Tłustego Czwartku o jednym, teoretycznie zdrowszym pączku, jest zdecydowanie bezcenna i dodaje mi plus pierdylion do zajebistości.

Zdrowy pączek, nie mogę. Idę sobie pobrechtać.

Dziś trochę gawędy. 

Maluję się w łazience i jak nietrudno się domyślić, mój system przechowywania kosmetyków ciągle ewoluuje. Co jakiś czas łapię się za głowę, że jakiegoś elementu kolorówki nie wykorzystuję, bo najzwyczajniej w świecie jest skitrany w ciemnym zaułku. Doskonale się orientuję, jakie podkłady, bbkremy, pudry czy tusze do rzęs zużywam na bieżąco, bo nie ma ich aż tak dużo (jak na nasze blogerskie standardy oczywiście). Nieco gorzej jest z różami i wszelkiego rodzaju kresko-robami (muszę zrobić podsumowanie: ile masz narzędzi do wykonania czarnej kreski? myślę, że koło 15-20 by u mnie stuknęło). 

I tu na scenie pojawiają się cienie.

No ja pierdolę. 

Przeszłam ostrą fazę psychomanii cienii z Everyday Minerals. Są sypkie i przez to mało poręczne, ułożyłam je grzecznie razem z mikami z Kolorówki w niskich pudełkach i mniej więcej pamiętam, jakie mam kolory. Jak czegoś potrzebuję, to wygrzebię. Ale doczekałam się (ehehe, tak, same magicznie się pojawiły w moim domu) małej kolekcji prasowanych jedynek w rozmaitych kształtach i rozmiarach, których nawet nie było jak z sensem ułożyć w pudełkach. Miałam też kilka małych paletek, o których po prostu zapominałam mając sleeki. Nie zniosłabym wrzucenia cieni luzem, bo dostałabym szybko pierdolca, więc zaczęłam się zastanawiać, jak tu znaleźć kompromisowe rozwiązanie obejmujące względny porządek i ułatwiony dostęp. 

*zebrane tu informacje dla niektórych nie muszą być nowe, pragnę się jedynie podzielić doświadczeniem*

Paleta magnetyczna była pierwszym i tak banalnie oczywistym wyborem, że aż przyznałam sobie rangę Captain Obvious za to epokowe osiągnięcie. Po dokładnym przejrzeniu moich zbiorów stwierdziłam jednak, że niektóre cienie nie znajdują się w wytłoczce (np. Infaillible z L'Oreala), więc ich nie wyciągnę. Przypomniałam sobie wtedy o magnetycznych listwach z Ikei - bingo! Leżały takie smutne i niewykorzystane, a od kilku tygodni wiszą sobie wesoło w mojej łazience i ułatwiają życie. 

Cała akcja zaczęła się od kupienia palety. Nie zdecydowałam się na popularnego glamboxa, tylko czysty egzemplarz z allegro. Po zakupie okazało się, że magnes jest po jednej stronie - nie wiem czemu spodziewałam się, że będą dwa magnesy, na "dnie" i "zamknięciu".


Robi się tłoczno!
No to dawaj znowu na allegro po samoprzylepną folię magnetyczną. Przewidziałam wtedy, że nie wszystkie wytłoczki będą chciały współpracować, więc do dużego arkusza folii dokupiłam już docięte długie paski o szerokości 1 cm, żeby je podkleić. 


Całość - z doklejoną folią - obecnie prezentuje się następująco:


Profesjonalny test na sprawność i funkcjonalność mojej nowej zabawki: paleta w stanie erekcji (wspieranej trochę pustą butelką po popularnym alkoholu, dodam tylko tyle, że opróżnił ją Mężczyzna, żeby nie było, że Olga to jakaś pijaczyna). 


Czy byłabym sobą, gdybym nie dodała czegoś na wierzch? Oczywiście, że nie. 



Teraz pora na opowieść właściwą: jak wyciągnąć cienie z oryginalnego opakowania. 
W sumie nie miałam mądrego pomysłu, ale akurat pojawił się tutorial na The Beauty Department. Zamysł jest prosty: podgrzać na prostownicy opakowanie do momentu, aż klej puści i wyciągnąć wytłoczkę z cieniem. Można podgrzać nad świeczką, ale coś miałam przeczucie, że szybciej sfajczyłabym chatę, więc pozostałam przy prostownicy. 

Uwagi praktyczne: 

Prostownica
Moja prostownica ma już parę ładnych lat i w miarę szerokie - na bogów, ja to się profesjonalnie nazywa - powierzchnie grzejące, więc plastik kładłam bez obaw. Ale gdybym miała supernowoczesny sprzęt z płytkami (tak, to jest to słowo!) pokrytymi kosmiczną technologią, a taką się teraz przecież lansuje, to miałabym opory. 

Jaka temperatura? 
U mnie jest skala od 0 do 25 bez podania stopni C, niemniej podejrzewam, że to 25 odnosi się maksymalnie do 230 stopni. Ustawiłam na 20 i hulało bez problemu. 

Ile czasu grzać?
TBD mówi, że 30-60 sekund, ale szybko się okaże, że w niektórych przypadkach kleju jest bardzo dużo. Grunt to pilnować, żeby plastik nie stopił się na wszystko dookoła czy tam zaczął palić i śmierdzieć. Jeśli cień po podważeniu sam nie wyskakuje, to grzać dalej. Wytłoczki są dość delikatne i lubią się wyginać, co samo w sobie nie jest katastrofą, ale cienie się wtedy kruszą. Na powyższych zdjęciach doskonale widać, które egzemplarze starałam się wyciągnąć, gdy klej nie był dostatecznie mocno podgrzany. 
Wystarczająco dobrze podgrzana paleta Catrice po akcie destrukcyjnym wygląda od tyłu tak: 



Czym podważyć/wyjmować wytłoczkę z cieniem?
Cienkie narzędzie w stylu tępa końcówka noża, jakaś szpatułka. Tu warto zauważyć, że sama wytłoczka też się nagrzewa, więc warto mieć pęsetę do chwytania cienia i odkładania go do wystygnięcia. Ja na początku nie miałam i poparzyłam swoje zwinne paluszki, a przekleństwa było słychać po drugiej stronie Wisły. 

Wyciągnęłam cień, co dalej?
Jeśli nie pokruszył się jak jasny pieron, to odłożyć na kartkę produktem do dołu, żeby się nie przykleił i spokojnie wystygł. Jeśli trochę się pokruszył, to cóż, położyć normalnie (potem będziesz się szarpać z klejem) i wyprasować spirytusem lub lepiszczem. 
Jak wystygnie/wyschnie, oczyścić wytłoczkę z oryginalnego resztek kleju. Ja zrobiłam to zmywaczem do paznokci. 

Nie przyczepia się!
No i chuj. 
Żartuję. 
Magnetyczna folia samoprzylepna ratuje sytuację. 

A tak prezentują się listwy magnetyczne. Mam ten komfort, że tuz koło lustra mam ścianę szafki, dzięki czemu kosmetyki mam ciągle na widoku i pod ręką. Listwy da się przykręcić do ściany, ale wolałam sama nie eksperymentować z wiertarką, a mój ojciec stwierdził, że nie chce mu się zajmować takimi pierdołami. Cóż, gruba taśma samoprzylepna obustronna załatwiła sprawę. 
Niektóre pudełeczka podkleiłam folią magnetyczną, niektóre przykleiłam do normalnych magnesów, bo i tak nie miałam co z nimi zrobić. 
Dwa pojemniki - fioletowy i niebieski kupiłam w Tigerze, też są magnetyczne. Trzymam w nich rzadziej używane kredki w nietypowych kolorach, żeby o nich nie zapomnieć. 
Różowy koszyczek (też Tiger) jest na przyssawkę, więc można go zawiesić na niemal każdej wystarczająco śliskiej powierzchni ;) Mieszczą się w nim niemal moje wszystkie kolorowe mazidła do ust - "niemal", bo na bieżąco noszę ze sobą w torebce koło 6-8 błyszczyków i pomadek. Staram się raz na tydzień je wywalić z torebki i dokonać przetasowań. 


Esteta prawdopodobnie dostałby zawału widząc fioletowe dodatki w biało-czerwono-czarnej łazience, ale ja akurat mam takie rzeczy w dupie. 
Do listew nie przyczepiłam większych, ciężkich opakowań lub tych szczególnie ładnych, siedzą sobie spokojnie w pudełku. 

Oczywiście kwestią dyskusyjną jest trzymanie kolorówki z łazience - bo ciepło i wilgotno, a światło sztuczne. Cóż, chętnie bym przerobiła biurko przy oknie na toaletkę, ale podejrzewam, że wtedy kosmetyki leżałyby w każdym zakątku mojego pokoju. Paradoksalnie toaletka nie sprawdziłaby się z jeszcze jednego powodu - nie potrafię się malować na siedząco. A niech do tego dojdzie moja krótkowzroczność, która sprawia, że muszę mieć powiększające lustro na wysięgniku w odległości mniejszej niż 10 cm od ryja, gdy majstruję coś przy oczach. 
O takie o, Ikea zawsze na propsie. 

ikea.com

A wy jak sobie radzicie z podobnymi kwestiami logistyczno-organizacyjnymi? Wszystko pochowane czy na wierzchu? Pierdolnik czy ułożenie równo od linijki?

Udanej niedzieli, yo!

+++

Nie zapomnijcie o moim nowym koncie na Instagramie KLIK
Z serii "będę się smażyć w blogowym piekle" - zdjęcia z fleszem robione ziemniakiem w minutę. Taka sytuacja, I regret nothing. 

Brokatowe piaski GR z serii Holiday są w pytkę - dobra konsystencja, szybko schną, długo się trzymają nawet bez topa (hm, jak na moje standardy 3 dni bez odprysków nieutwardzonego lakieru to sukces). Umiarkowane upierdliwe zmywanie (moje optymistyczne podejście to zapewne zasługa innych bardziej opornych wytworów). 
W lakierze oznaczonym numerkiem 52 w brokacie kryją się większe, srebrne drobinki - na początku mnie wkurwiały, potem nawet je polubiłam. Cóż tu dużo mówić, lakier idealny dla kogoś takiego jak ja: futerek i lateksowych leginsów nie noszę, ale mam czasem potrzebę dać się wyżyć swojej wewnętrznej niuni. 

Docencie moje starania w godnym trzymaniu lakieru!




Widzicie, jak się błyszczy? Omnomnom.






Jakie szpony i jaka groteska!


Ups, spalcowana zakrętka. Czytelnicy wybaczą?

+++

Zapraszam na nowe, oficjalne konto bloga na Instagramie KLIK :)

+++

Gdy spotykamy się z Mężczyzną na randkę na mieście, zawsze jest taki na wpół oburzony, a na wpół rozbawiony, że się maluję.
- Kurde, to kiepska ze mnie makijażystka, skoro zauważasz minimalną tapetę.
- W przeciwieństwie do wielu mężczyzn zawsze zauważam, gdy kobieta jest pomalowana.
Potem siedzę i kminię, czy:
a) aby na pewno nie przesadzam z tapetą (niemożliwe, lekki puder, kredka i tusz to zestaw, z którym nie da się przesadzić - prawda?!).
b) większość mężczyzn naprawdę nie zauważa pomalowanych oczu, ust? Uważają, że długie, czarne rzęsy są nam naturalnie przyrodzone? Że ta filuterna, kocia kreska to sama się pojawiła?

- I co, wyglądam gorzej?
- Nie, nie gorzej, po prostu inaczej. A ja wolę naturalność. Skąd mam wiedzieć, co się kryje pod tą warstwą?

Przypomina mi się wtedy najlepszy obrazek, jaki kiedykolwiek powstał na ten temat:




Po czym dalej się zastanawiam, a myśli niebezpiecznie się rozpierzchają nt społecznej percepcji piękna (jak jest obecnie wykoślawiona), własnej samooceny (i tego, jak ją nadmuchujemy, nie tylko tapetą) i naszych usiłowań, aby podobać się innym. Wypieprzyłam właśnie notatki ze studiów z psychologii społecznej, więc nie odwołam się do mądrych teorii i prawidłowych sformułowań.

Uspokajam się trochę, gdy Mężczyzna mówi: gdy się uśmiechasz, to odbiera mi mowę.

Uff, a więc to o to w tym wszystkim chodzi.

Hej laski i laskowie!

Postanowiłam założyć specjalne blogowe konto na Instagramie - chociaż lubię się dzielić prywatą, to doszłam do wniosku, że niektórzy koledzy niewiedzący o blogu  mogą się dziwić, widząc kolejne zdjęcia lakierów do paznokci tudzież podjarki jakimś pędzlem czy czym tam się czasem jaram. 
Was zapraszam na nowe konto oironioblog, chociaż oczywiście nie zniechęcam do odwiedzania konta vetilien

Buziaki piątkowe! Olga
Bam, pierwszy miesiąc nowego roku minął mi wyjątkowo szybko i sympatycznie.

Ziaja, Energia Pomarańczy, Pomarańczowe mleczko do ciała


Przyznam się szczerze - mam pierdolca na punkcie zapachu całej pomarańczowej serii, która obejmuje jeszcze żel pod prysznic, peeling i masło do ciała. Niekoniecznie bym powiedziała, że tak pachną świeżutkie pomarańcze zerwane prosto z drzewa w Portugalii czy Hiszpanii (bo tego nie da się chemicznie uchwycić), ale skoro moja najbliższa przyszłość nie obejmuje wypadu na Półwysep Iberyjski, to zostanę przy takim rozwiązaniu. Mleczko ma następujące zalety: ładnie pachnie, dobrze się rozsmarowuje, szybko wchłania. Cóż, w sumie to nie zalety, tylko całkiem normalne wymagania, które powinien spełniać każdy produkt tego typu, ale my, zaprawione w bojach testerki głupie nie jesteśmy i doskonale wiemy, jak bardzo można się czasem zdziwić.
Nawilżenie nie jest może wyjątkowo rewolucyjne, niemniej jest miłe i odczuwalne. Niespodziewana zaleta - mleczko dobrze spływa po ściankach, więc taki nadgorliwy człowieczek jak ja miał spore zdziwko, gdy po rozkrojeniu flaszki nie znalazłam w środku ilości produktu wystarczającej do smarowania się jeszcze przez tydzień - a tylko na dwa razy, co w mojej opinii jest dobrym wynikiem (opakowanie z pompką 400 ml, co mówi samo za siebie).



Yves Rocher, Maseczka przywracająca świeżość i blask

Prawdopodobnie nie byłabym sobą, gdyby w zużytkach zabrakło kosmetyku Yves Rocher, który zużyłam na spółkę z mamą. Rzeczona maseczka została opracowana "dla kobiet, które chcą walczyć z mającymi niekorzystny wpływ na skórę czynnikami zewnętrznymi. Polecana szczególnie dla cery zmęczonej, której przywraca świeżość i blask."
Cóż. 
Maseczka ma owocowy, delikatny zapach i żelową konsystencję podobną do silikonowych baz. Nie zasycha, tylko wchłania się jakoś do połowy. Mama była z niej bardzo zadowolona, ja większych efektów poza przyjemnym nawilżeniem nie widziałam, co megalomańsko tłumaczę tym, że najwidoczniej świeżości i blasku nie trzeba mi przywracać, bo najzwyczajniej w świecie są na prawidłowym poziomie. Jakby nie patrzeć, seria Cure Solutions to już zaawansowana pielęgnacja przeciwstarzeniowa. 
Polecam tym, którzy nie są aż tak fabjulus jak ja albo pan z gifa:




Rossmann, Wellness & Beauty, Peeling na bazie soli morskiej "Algi i minerały morskie`




Produkt typowo budżetowy - 13 zł za 300 g peelingu solnego. Morderczego rytuału zdzierania naskórka dokonuję zawsze nad wanną, więc niestraszny mi słoiczek, który można nieopatrznie zalać w trakcie prysznica. Moja skóra polubiła grube, solne drobinki, które rozpuszczają się wolno i z godnością. Darzę sympatią oleistą warstewkę, która potem zostaje na skórze - nie jest zbyt ciężka. Od biedy można się przyczepić do zapachu, który niebezpiecznie zbliża się do gamy zarezerwowanej dla produktów do czyszczenia toalet - ale jak ktoś się uprze, to poczuje aromat wakacji nam morzem (a przynajmniej wyobrażenia nt takich wakacji, bo każdy, kto był nad Bałtykiem, zapamiętał inne rzeczy). Świetny do masażu grubych i pokrytych cellulitem najwyższej jakości ud, czyli przykładowo do moich. 
Dobra alternatywna propozycja dla tych, którzy srają żarem, gdy główną siłą ścierającą są drobinki polietylenu czy tam innego gówna, a nie mają miliona monet na eko scruby. 



Avon Clearskin, Peeling oczyszczający do twarzy



Skoro jesteśmy przy polietylenie, to wyznam, że nakładam go na ryjek bez srania żarem. Peeling z avonowskiej młodzieżowej serii ma głęboko oczyszczać pory - nieznaczne problemy z porami mam tylko na nosie i muszę z uznaniem przyznać, że zauważyłam poprawę. Co więcej, ten gruboziarnisty peeling ma prawdziwy potencjał, żeby zastąpić droższe peelingi szumnie nazywające się mikrodermabrazjami, bo zdecydowanie pomaga też w zupełnie niespodziewanych rejonach, np. na policzkach w kwestii przebarwień. Jedyną bubą jak dla mnie jest nadmiar mentolu, który zostawia pseudo odświeżające uczucie chłodu na buzi - cholera wie, różne czynniki mogą nas podrażniać, a ja zaobserwowałam, że takie atrakcje mi zdecydowanie nie służą. 


Avon, Dezodorant-antyperspirant w kulce opóźniający depilację

Dawno, dawno temu, jeszcze na studiach, zużyłam przynajmniej trzy opakowania tego antyperspirantu - głównie ze względu na naprawdę porządną ochronę przed poceniem. Aspekt osłabiania odrastających włosków nie zaprzątał mi jakoś szczególnie głowy, bo podchodzę do takich rzeczy z dystansem, ale z tego co pamiętam, to chyba musiało być coś na rzeczy, bo teraz używam maszynki zdecydowanie częściej. Postanowiłam wrócić do wersji odnowionej, a tu potężny fuck-up: dziadostwo najzwyczajniej w świecie nie zapewnia nawet minimalnej ochrony przed potem. Mogę spokojnie napisać, że po tym antyperspirancie w nowej wersji zaczyna się szybko czuć wilgoć pod pachami, a wręcz zwyczajnie śmierdzieć nawet bez szczególnego wysiłku fizycznego. Zaręczam to własnym doświadczeniem i porównaniem chociażby z antyperspirantami Garniera - jeśli po prawie 24h obejmujących pocenie się w metrze, dwie godziny na łyżwach i jeszcze więcej godzin spędzonych w łóżku* można się czuć w miarę komfortowo (cóż, już niekoniecznie świeżo), to znaczy, że Avon gdzieś po drodze spierdolił ongiś bardzo dobry produkt.
Zdecydowanie odradzam i z ulgą posyłam to gówienko do kosza. 

*if you know, what I mean


Macie jakieś doświadczenia z wymienionymi produktami?

czytam

favikona pochodzi z nataliedee.com. Obsługiwane przez usługę Blogger.

Labels

15 hair project 301 346 52 AA aknenormin alessandro algi alterra ambasada piękna anthelios antyperspirant arsenał grubasa artdeco aussie autokorekta avene avon babydream baikal herbals balea balm balm balsam do ciała balsam do ust bambino bandi bareMinerals batiste baza baza pod cienie baza pod lakier bb bb cr bb cream beauty blender beauty formulas beauty friends bebeauty beblesh balm beige nacre bell bella bamba benefit berlin berry love biały jeleń biedronka bielenda bio-essence Biochemia Urody bioderma biovax blizny blogerki blogger błędy błyszczyk boi boi-ing bourjois box box of beauty ból dupy brahmi amla braziliant brodacz brokat brow bar brwi BU bubel bubel alert buty carmex cashmere ce ce med cellulit cera mieszana cera wrażliwa cetaphil CHI chillout choisee chusteczki cienie cienie w kremie cień clinique clochee color naturals color tattoo color whisper cudeńko cycki czador ćwiczenia darmocha dax debilizm demakijaż denko depilacja dermaroller diy do it yourself dobre rzeczy douglas dove dream pure ducray dwufaza ebay edm eko kosmetyki elution essence essie estetyka etude house eveline everyday minerals eyeliner faceguard fail farbowanie farmona fekkai figs rouge filtr firmoo fitness flora floslek fluid fridge fridge by yde fructis fryzjer galaxy garnier gillette glamwear glossy box glyskincare głupie cipki głupota golden rose google google analytics gratis h&m hakuro healthy mix hebe high impact himalaya hiszpania hm holiday hot pink hydrolat idealia ikea innisfree ipl iran isa dora isadora isana jillian michaels kallos kate moss katowice kącik kulturalny kelual ds kissbox kolastyna kolorówka koloryt konkurs konturówka korekta korektor korektor pod oczy kot kraków kredka kredka do brwi kredka do oczu krem krem do rąk krem do twarzy krem matujący krem na dzień krem nawilżający krem odżywczy krem pod oczy krem z kwasami kreska kutas kwas askrobinowy kwasy la roche posay lakier lakier do paznokci lakier do ust lakier do włosów lakiery teksturowe lancome laser lasting finish lawendowa farma lekarze lierac linkedin lioele lip balm lip lock lip pen lirene lista magnetyczna loccitane lodówka loreal lovely lumene lush łuk brwiowy łupież magnes makijaż manicure manuka Mary Kay marzenie maseczka maska maska do włosów maskara masło do ciała mat matowienie max factor maybe maybelline mężczyźni micel mika mikrodermabrazja miss sporty mleczko mleczko do ciała mocak mollon morze muzeum mycie mydło mydło naturalne nadwaga nail tek nails narzekanie natura officinalis naturalne składniki naughty nautical nawilżenie neem new leaf niedoskonałości nivea nivelazione nouveau lashes nutri gold oczy oczyszczanie odchudzanie odżywianie odżywka odżywka do paznokci odżywka do włosów off festival okulary olej olej arganowy olej kokosowy olejek olejek do mycia ombre opalanie opalenizna opener organique oriflame original source orofluido paleta magnetyczna palmers paski na nos pat rub patrzałki paznokcie pączek peel-off peeling peeling do ciała peeling do twarzy perfecta pervoe reshenie pędzel pędzle pharmaceris photoderm physiogel phyto pianka do mycia piasek piaski pierre bourdieu pkp plastry na nos płyn do demakijażu płyn micelarny podkład podróż pogromcy mitów policzki pomadka pomarańczowy porażka pr praca prasowanie propolis proteiny próbki pryszcze prysznic prywata przebarwienia przechowywanie przegięcie przemoc symboliczna przygody przypominajka puder puder transparentny purederm QVS real techniques regeneracja reklamacja rene furterer retinoidy revlon rimmel rossetto rossmann rozdanie rozkmina rozstępy róż różowe ryan gosling rzęsy sally hansen samoocena samoopalacz satynowy mus do ust Schwarzkopf scrub seacret seche vite sensique sephora serum serum nawilżające sesa shaun t shea shred sińce siquens skandal skin 79 skinfood skóra skóra wrażliwa sleek słońce słowa kluczowe socjologia soraya spf starry eyed stopy stylizacja suchy szampon sun ozon sypki szaleństwo szampon szkoda gadać szminka sztuka współczesna święta tag taka sytuacja tapeta tara smith tatuaż the body shop the face shop tołpa toni&guy tonik top tortury tragedia transki trądzik triple the solution truskawka tusz do rzęs twarz ujędrnienie under twenty usta uv vichy warby parker wąs weganizm wella wibo wieloryb witamina c wizaż wizażystka włosy workout wory wódka wtf wyrównanie wyszczuplanie wyzwanie yasumi yoskine yves rocher zachwyt zakupy zapach zdjęcia zenni optical zerówki ziaja złuszczanie zmywacz zmywacz do paznokcie zużycie zwiedzanie źródła odwiedzin żel żel do brwi żel do golenia żel do twarzy żel pod prysznic żel-krem życzenia