O tym, że mam problemy z dostosowaniem się do standardów panujących w społeczeństwie, bardzo szybko przekonują się prawie wszyscy ludzie, których spotkam na swojej drodze. Absolutnym klasykiem jest podejrzewanie mnie o bycie gburem i mrukiem - po krótszym lub dłuższym rozpracowaniu mojej skorupy okazuje się, że po prostu jestem nieśmiała. Nieśmiali ludzie tak już mają i tyle. 
Gdyby to było moim jedynym problemem, byłabym mimo wszystko w komfortowej sytuacji. 

W tym wszystkim mam dziwnie rozbuchane ego i absolutne zero tolerancji na traktowanie mnie jak śmiecia. Przez to rzuciłam drugie studia w ostatnim momencie - nie wytrzymałam napięcia, atmosfery i feudalnej struktury. Stwierdziłam, że moje wątłe zdrowie psychiczne nie jest warte serii upokorzeń i papierka (niektórzy potrafią zacisnąć zęby, ja zdecydowanie do takich osób nie należę). 

W kwietniu rozpoczęła się reorganizacja; zjawisko nieuniknione w korporacjach. Wiedziałam, że zmieni się na gorsze, ale nie przypuszczałam, że aż tak. A może to standard, a wcześniejszy układ był jakąś bajkową anomalią? Dżizas, nie mam pojęcia. Grunt, że przez rok miałam menadżera nastawionego na rozwój pracownika (metaforycznie rzecz ujmując: dbanie o to, żeby trawa była zielona, zaczynało się od podlewania i pielęgnowania). W maju moja sekcja trafiła do dużego działu, a nowy szef specjalizuje się w malowaniu trawy. Pojawiła się dbałość o tożsamość wizerunkową zespołu, która przejawia się - przysięgam - tym, żeby wszystkie żaluzje były zasunięte w jednym kierunku. Wszędzie są poustawiane kwiatki. Na biurkach nie wolno nic trzymać. Nie będę nawet rozpoczynać tematu rozpieprzenia pracy całej sekcji przez wymyślanie od nowa procesów (które zostały przetestowane przez poprzednie 4 lata i nie sprawdziły się). Bezosobowy styl zarządzania generuje mnóstwo złej energii w podwładnych - to tak, jakby ktoś nie wiedział. 

Dziś miałam wylądować na dywaniku za przyczepienie dwóch obrazków do ścianki oddzielającej biurka. O zakazie przyczepiania dowiedziałam się już po zdjęciu felernych obrazków; koordynatorka siedząca koło mnie widziała je i nie zwróciła mi uwagi. 

Jestem dorosłym, odpowiedzialnym człowiekiem, który bardzo dobrze wywiązuje się ze swoich obowiązków, a tymczasem miałam dostać zjebę i gadkę umoralniającą za rzecz, którą robi prawie każdy biurowy żuczek, żeby biurko uczynić chociaż odrobinę swoim. Nie wytrzymałam, coś we mnie pękło, spakowałam swoje rzeczy i wyszłam. 

W filmach wygląda to spektakularnie. Przyznajcie się, każdy chce to zrobić chociaż raz w życiu. 
Rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana. Po pierwsze, nie wszystkie rzeczy mieszczą się w pudełku, do którego wrzucasz swoje korporacyjne życie. Zaczynają się wysypywać, ty się rozsypujesz i nie wiesz, czy zaraz wybuchniesz złością czy płaczem. 
Po drugie, samo wyjście nie rozwiązuje stosunku pracy i już w trakcie triumfalnego przemarszu przez biuro pojawiają się myśli "no kurwa, przecież będę musiała tu wrócić z wypowiedzeniem". Ludzie się gapią, nie za bardzo rozumieją, o co chodzi, ktoś za tobą biegnie i stara się przemówić do rozsądku. 
Koniec końców i tak lądujesz na dywaniku, żeby się wytłumaczyć z  tak emocjonalnej reakcji, ale drugi raz nie pękasz i nie rzucasz menadżerce w twarz, że chyba ma ważniejsze zadania do wykonania, niż nadzorowanie włączonego światła na całym piętrze i pilnowania tych pieprzonych żaluzji. 
Dowiadujesz się, że w sumie to jesteś cennym pracownikiem i cały czas masz miejsce w nowym zespole. 
Ta sama umowa-zlecenie, ta sama minimalna stawka, ale tak jakby 3 razy więcej obowiązków. 

I wtedy rzucasz pracę w cholerę, na poważnie i jak najbardziej serio. Szkoda ci zespołu, z którym się zżyłaś, ale grupa fajnych ludzi niestety nie wystarcza, żeby tam zostać. Nie tym razem. 



+++

Osoba postronna pewnie stwierdzi, że szlag mnie trafił z powodu reżimu utrzymania porządku na stanowisku pracy. Nie, to była tylko manifestacja stylu zarządzania, który mi absolutnie nie pasuje. W takich momentach na ogół mówi się "jak się nie podoba, to droga wolna, szukaj szczęścia gdzie indziej", co na ogół skutkuje zamknięciem gęby i powróceniem do obowiązków. 
Jeśli trafię gorzej, będę żałować. Ale gorąco w to wierzę, że może być zdecydowanie lepiej. 

Z lakierami Essence jest jak z trunkami typu Leśny Dzban - są dobre i tanie ;) Nie pamiętam już kiedy wprowadzono nowe flaszki i formuły (co do których opinie są podzielone), ja swoje antyczne egzemplarze mam już od dawien dawna. Jedynym wyjątkiem jest bohater dzisiejszego wpisu, czyli Time For Romance. Dziada wygrzebałam z koszyka w kącie Natury jakoś latem zeszłego roku - to musiały być już jakieś resztkowe wyprzedaże (chociaż uchowała się na nim stara cena). 




Przyznam się szczerze - nie mam pojęcia, co to za kolor. Nakrętka idzie w oberżynę, ale jak to bywa z tym kolorem w świecie kosmetycznym, zależnie od sytuacji bardziej wychodzą z niego fiolety, a czasem brązy. 
Lakier zawiera tysiące drobinek i sam w sobie nie ma wyraźnej bazy kolorystycznej - żeby uzyskać jako takie krycie i wyraźny efekt, za pierwszym razem nałożyłam aż 5 warstw, z czego ostatnie 2 były już mocno konkretne (schnie szybko, jak to brokat, więc nie spędziłam nad tym całego dnia). Dopiero później mnie olśniło (jak zwykle snopem promienistej zajebistości), że mogę nałożyć coś szaro-burego jako bazę, a dopiero potem tego dziwaka. Tak samo postąpiłam przy złotym brokacie i banglało (teraz tak robię z każdym lakierem zdradzającym choć znikomą ilość drobinek). 
To co widzicie na zdjęciach, to ten sam bury lakier Wibo plus dwie warstwy Time For Romance. 


tak się błyszczy w słońcu, że aż się fokus gubi

Poniżej wersja bez słońca - już się nie błyszczy jak szalony. Wprawne oko zauważy, że oprócz maleńkich drobinek w lakierze czają się też większe heksagonalne drobiny, których równomierne rozłożenie przyprawia o ból głowy każdą kobietę, której się zachce zabaw w toppery. Bogu dzięki lakier nie tworzy chropowatej warstwy, cienka warstwa nabłyszczacza załatwia sprawę. 
Z tego co widziałam, lakier przetrwał czystki i jest dostępny w nowej formule - ale bez tych dużych drobin. Czysta radość. 




Takie wynalazki na moich szponach trzymają się bez uszczerbku 5-7 dni. Lubimy się, zmywanie jest w miarę bezproblemowe dzięki spodniej kremowej warstwie Wibo. Następnym razem już użyję bazy peel-off i zobaczymy, jak ten wynalazek będzie hulał.

+++

Wiesz, że masz problem z filtromaniactwem, gdy stwierdzasz "a może bym się jednak opaliła, ale tylko tak ociupinkę" i decydujesz, że do biura (gdzie siedzisz tyłem do okna lub w kanciapie) spokojnie możesz pójść z SPF 30 zamiast ustawowego 50. Potem myślisz "kurde, na nogi też by się przydało, bo każde wyglądają lepiej z opalenizną, nawet takie serdele jak moje" i ładujesz na całe swoje jestestwo samoopalacz 3 dni z rzędu. Gdy myślisz, że w kolorycie zaszły jakieś zmiany, twoi rodzice przy niedzielnym obiedzie brechtają "Olga, wszyscy wiemy, że zima była długa, ale ty chyba swoją spędziłaś za kołem podbiegunowym w trakcie nocy polarnej" i zaliczasz trwały opad witek. Potem już nie wiesz, czy ponawiać próby odróżnienia się od wampira czy pozostać white&fabulous. 
Pamiętacie Kissboxa, pierwsze pudełko z miniaturami, które dość szybko zakończyło swój żywot? W jednym z nich była pokaźna, przedpremierowa tubka kremu z kwasami, których nazwy na początku mogły zjeżyć włosy na głowie (mam ich całkiem dużo, więc było co jeżyć. włosy, nie głowy, rzecz jasna). 

Krem z kwasem pirogronowym, azelainowym i salicylowym pochodzi z linii profesjonalnej, 50 ml kosztuje 80 zł. Moja tubka typu airless miała 30 ml i dobrałam się do niej dopiero w listopadzie - w trakcie stosowania nie należy się opalać, a z moją fobią przed przebarwieniami było pewne, że nie połączę kwasów ze słońcem*. Początkowo stosowałam krem sporadycznie, bo miałam jeszcze inne produkty z kwasami, regularność zaczęła się w styczniu.

bandi.pl - coś mały ten obrazek :(

Głównym zadaniem kremu jest złuszczanie skóry, co ma skutkować rozmaitymi cudami typu "głębokie oczyszczenie" oraz "remodeling włókiem kolagenu i elastyny" (!). Co mi się najbardziej spodobało, to równoczesne działanie na przebarwienia i blizny potrądzikowe. Chciałoby się wręcz rzec "dios mio, oto odpowiedź na wszystkie moje problemy!". Jako typowy sceptyk przy tego typu wynalazkach zrobiłam to co zawsze, czyli obniżyłam swoje wymagania i wzięłam się za testy. 
Poczyniłam nawet stosowne poszukiwania w sprawie działania tytułowych kwasów i oto czego się dowiedziałam:
Na poziomie naskórka kwas pirogronowy działa przeciwzaskórnikowo, rozjaśnia, poprawia koloryt skóry, działa antybakteryjnie i zmniejsza grubość warstwy rogowej. Na poziomie skóry właściwej pobudza fibroblasty do produkcji kolagenu i elastyny czyli włókien odpowiedzialnych za młody wygląd skóry. (spa24.pl)
Kwas azelainowy znalazł zastosowanie w leczeniu trądziku pospolitego. Dużym atutem omawianej substancji jest jej potrójna aktywność, czyli działanie przeciwzaskórnikowe, przeciwbakteryjne i przeciwzapalne. Dodatkowo dzięki właściwościom wybielającym i zdolności hamowania tyrozynazy doskonale sprawdza się w leczeniu przebarwień skóry, głównie ostudy i przebarwień pozapalnych. (kosmetologia.com)
Z tego wszystkiego najpopularniejszy jest kwas salicylowy, o którym najlepiej jest sobie poczytać na Biochemii Urody. Najogólniej rzecz ujmując, jest on odpowiedzialny za komórkową odnowę skóry, co skutkuje wieloma fajnymi efektami. A najlepiej to pójść na inne blogi, których autorki lepiej znają się na kwasach i opisują o wiele lepiej, co fajnego mogą nam zrobić z mordą :D

Wspomniane opakowanie typu airless ma wygodną pompkę, która działa bez zarzutu. Jedno pełne pompnięcie wyrzuca jednak trochę za dużo produktu i z dobry tydzień zajęło mi wykombinowanie, ile wcisnąć, żeby dostać tyle kremu, ile potrzebuję (w moim idealnym świecie jedna pełna pompka dawałaby optymalną ilość - bardziej to wynika z mojego małego OCD niż prawdziwej potrzeby). 

Krem ma białawy kolor i dość gęstą konsystencję, przez co rozprowadza się w nieco tępy sposób. Zdecydowanie przyjemniej nakłada się go cienką warstwą - zostawia wtedy na buzi bardziej aksamitny film. Za gruba warstwa skutkuje dziwnym wrażeniem - jakbym się pobrudziła (porównałabym to do brudu, jaki zalega na ryju po intensywnym workoucie, koncercie lub pracach w ogrodzie). To chyba pierwszy taki przypadek w mojej kremowej karierze, dlatego tak się czepiam pompki. 

Bandi na stronie internetowej odwołuje się badań "niezależnego laboratorium", które miało potwierdzić rozmaite cuda wianki. Jako jednoosobowa jednostka badawcza cechująca się również wysokim stopniem niezależności odwołam się rzeczonych efektów i dorzucę swoje trzy grosze. 
Krem stosowałam regularnie co drugą (czasem co trzecią) noc przez ponad 4 miesiące. Do dna dobiłam w połowie kwietnia, ale chciałam odczekać kilka tygodni i sprawdzić, jak długo utrzymają się efekty. 
Lećmy z tym koksem, moi mili!
- działanie antybakteryjne i przeciwtrądzikowe - po retinoidach pryszczydeł już nie mam, jedyne niespodzianki to małe krostki z okazji okresu. nie są szczególnie upierdliwe, nie wyciskam ich i pozostaje mi wierzyć, że nie ewoluują niczym pokemony dzięki kwasom. nie wiem jak krem by się sprawdził przy większych niespodziankach i problemach, więc moje potwierdzenie działania jest trochę naciągane. 
- ograniczenie błyszczenia się skóry - po odstawieniu kremu mój kinol zaczął się szybciej świecić, to jest fakt. z drugiej strony od połowy kwietnia mamy już plusowe temperatury (hell yeah), na co moja skóra zawsze z wrażenia reaguje wzmożeniem produkcji sebum. wolałabym wcześniejszy stan, ale w normalnych warunkach pogodowych :D
- oczyszczenie i zwężenie ujść gruczołów łojowych - potwierdzam. wcześniej wspomniana kichawa jeszcze utrzymuje względny stan oczyszczenia, ale już widzę, że pomimo wszelkich starań przybywa mi zaskórników. pory na policzkach cały czas są zdecydowanie ujarzmione (pamiętam czasy, gdy były tak wielkie, że zostawały w nich drobiny peelingu, imaginujcie to!). 
- wzrost nawilżenia i wygładzenie naskórka - kompletnie nie stwierdziłam nawilżenia :( wspominałam wyżej, że cienka warstwa wygładza ryjek i to wszystko. skórze tak brakowało wody, że trzeba ją było ratować chamskim kremem z Loreala. z drugiej strony nie spodziewałabym się ekstremalnego nawilżenia po kremie eksfoliującym, come on. 
- poprawa sprężystości, jędrności i elastyczności skóry - hmm, jeszcze jestem młoda i pomimo nadwagi w miarę jędrna na ryju, więc totalnie nie wiem, jak się do tego ustosunkować :D jeśli moje pozostałe włókna kolagenu zostały naprawione, to high five. 
- zmniejszenie ilości przebarwień i blizn potrądzikowych - myślę, że bardziej stosowna będzie ocena intensywności, a nie ilości. i tu widzę ogroooomną różnicę w przypadku przebarwień - te najmniejsze znikły niemal całkowicie, te większe są znacznie wybielone. blizny jak były tak są, tu potrzeba cięższego kalibru. 

Czy jestem zadowolona z działania? Zdecydowanie tak. Krem zdecydowanie podołał moim największym bolączkom, czyli rozszerzonym porom oraz przebarwieniom. Od nawilżenia mam inne produkty, a ujędrnienie ciężko jest jeszcze ocenić. Jeśli do jesieni nie wpadnie mi w ręce nic innego z kwasami, to chyba spotkamy się ponownie. 


*w tym miejscu powinien wystąpić suchar z serii "z drugiej strony w Polsce mamy taką pogodę, że spokojnie mogłam rozpocząć testy w czerwcu". 

+++


Tom dobry zawsze i wszędzie.



O Nouveau Lashes dowiedziałam się, jak pewnie większość z was, z zeszłorocznego lipcowego Glossyboxa. Po wstępnym przeszukaniu internetu dowiedziałam się, że marka jest dostępna w Polsce, ale specjalizuje się głównie w produkcji profesjonalnych sztucznych rzęs i szkoleń z fachowej aplikacji. Maskara wygląda przy tym wszystkim jak mały dodatek do całości i jest również odpowiednia do stosowania z przedłużanymi rzęsami. Na mój ograniczony rozum to chyba ciut mija się to z celem - gdybym płaciła ciężką kasę za przedłużanie 1:1, to nie chciałabym już potem babrać się z malowaniem na co dzień. Whatever floats your goat, jak to niektórzy mawiają (tak, goat). 




Występuje w jednym jedynym kolorze, czyli czarnym. I jednej wersji, co na swój sposób stanowi zaletę - ja wiele razy głowiłam się w drogeriach patrząc na rozmaite wersje jednej "rodziny" maskar (prym chyba tu wiedzie żółciutki Colossal Maybelline, który ma 4 wersje. łatwo się pogubić lub przez pomyłkę wziąć złą tubkę z półki, am I wrong?).  




W gustownym opakowaniu z czarnego matowego plastiku kryje się szczoteczka. Ani duża, ani mała, taka akurat. Z normalnym "włosiem" bez udziwnień. Bardzo miła odskocznia od ogromnych rakiet, miniaturowych grzebyczków tudzież wszystkich asymetrycznych form, jakie w ostatnich latach się na rynku namnożyły (w tym momencie składam anty-hołd designerom szczoteczek od Fals Lash Wings L'Oreal i Infinitize z Avonu, z zastrzeżeniem że ci drudzy to muszą brać naprawdę ostre mózgotrzepy).

Zanim przejdę do szczegółowego pokazania bezlitosnych zbliżeń moich oczu i zwyczajowego "ehehe, soraski za brwi, xd xd lol" muszę nakreślić nieco szersze tło nt moich wymagań wobec tuszy do rzęs, które ostatnio nieco ewoluowało. 
Z moich krótkich, niezbyt gęstych i prosto rosnących rzęs naprawdę trudno jest coś sensownego wycisnąć. I tak jak niezwykle istotny jest dla mnie końcowy efekt, to mimo wszystko ważniejsza jest dla mnie trwałość. Absolutne minimum to 10h bez kruszenia, odbijania się, osypywania czy pandowania, którego nie znoszę i nie toleruję. Powyżej 10h akceptuję "ulatnianie" się tuszu - gdy skubany jakoś z rzęs znika, ale nie zostawia śladów. W sumie opcja przydatna na imprezie (gdy film się urywa, rano budzisz się z nietkniętym eyelinerem, natomiast rzęsy masz w jakiś sposób czyste; true story). 

Zauważyłam u siebie niepokojącą tendencję do tolerowania mini-klumpów. Ale tych naprawdę minimini, które przedłużają rzęsy i trzeba się naprawdę dobrze przyjrzeć z bliska, żeby zobaczyć, że to jednak klump. To folgowanie sobie w zakresie czystości makijażu o tyle martwi, że może na przestrzeni lat zacznę tolerować coraz więcej i boję się, że stanę się jedną z tych pań, które po 50tce za swój ideał pięknych rzęs uznają Jedną Wielką Pajęczą Girę straszącą wszystkich dookoła.

Tolerancja na klumpy łączy się bezpośrednio z kwestią upierdliwości malowania rzęs. I nie chodzi tu o wilgotność maskary (chyba jestem jedyną osobą na planecie, która tego nie rozróżnia, przysięgam), tylko kombinat wszystkich cech, który skutkuje w końcowym "czy będę musiała to dodatkowo rozczesywać". W roli najwyższej instancji występuje tu składany grzebyk z Inglota (jedna z najlepszych inwestycji w moim życiu, I mean it). Potrzeba użycia grzebyka oraz ilość nakładanych warstw definiuje stopień ogólnej zajebistości tuszu ;)
Jakie fazy rozróżniam?
1) ogólnie pożądany ideał, gdy jedna warstwa dobrze wyczesanej szczoteczką maskary wystarcza do estetycznej ekstazy i zachwytów. podobno istnieje gdzieś po drugiej stronie tęczy lub w świecie reklam. względnie akceptowane jest "ok, ujdzie".
2) prawie ideał - gdy jednej warstwie trzeba dopomóc grzebykiem.
3) szara rzeczywistość: pierwsza warstwa wyczesana grzebykiem tworzy ładny grunt pod drugą. w ten sposób u mnie cokolwiek widać.
4) troszkę zgroza, gdy drugą warstwę też trzeba wyczesać, bo jednak posklejała te nieszczęsne strzępki rzęs. ogólnie do przyjęcia, niemniej czasochłonne.

(czy ja właśnie stworzyłam system filozoficzny malowania rzęs? Olga, ogarnij się...)

Mając w pamięci powyższą, hm, klasyfikację (serio, zbyt poważne słowo) mogę od razu napisać, że Nouveau plasuje się gdzieś pomiędzy jedynką a dwójką. Jeśli mam więcej czasu i zależy mi na bardziej spektakularnym efekcie, leci druga warstwa.

Popatrzmy, jak to wygląda w rzeczywistości. Jedna niewyczesana warstwa.

po lewej stronie goło, po prawej jedna warstwa


Specjalnie dla was zbliżenie i rzeczone klumpiki, które toleruję.

a się pogięły!

Druga warstwa. Troszkę wyczesana.



Coś tam nawet chyba jest wydłużone, nie?
No to teraz przerażające zbliżenie :D



W trakcie robienia zdjęć wpadłam na szatański pomysł i dorzuciłam trzecią. A co sobie będę żałować, nie?

To akurat pochodzi ze słitfoci z lustra (przyznajcie się, każdy je sobie robi). Z daleka prezentuje się całkiem nieźle.


No i killerskie makro.



Pajęcze Giry zaczynają przejmować kontrolę. Ale hej, nikt nie podchodzi do mnie tak blisko ;)

Dokumentacja zdjęciowa :D pozwala dostrzec, że tusz Nouveau pozwala wydłużyć i pogrubić na tyle, na ile pozwalają na to warunki wyjściowe. Ja jestem w pełni usatysfakcjonowana. Kwestia klumpów jest rzecz jasna dyskusyjna; przy obfitej grzywce i okularach mam dość swobodne podejście do czystości efektu końcowego.

Tuszu używam od sierpnia 2012 i bardzo szybko się z nim zaprzyjaźniłam. Zdradzam go niezwykle rzadko z innymi tylko po to, żeby się przekonać, że raczej nie było warto ;) Teoretycznie już mu stuknął półroczny termin przydatności*, ale nie zauważyłam, żeby mnie podrażniał, kruszył się lub wywijał inne numery. Pewnie dobijemy razem do jego ostatecznego końca :D
Trwałość jest absolutnie magiczna i spełnia wszystkie moje wymagania: 16 godzin na rzęsach nie robi na Nouveau absolutnie żadnego wrażenia. Tusz nie jest wodoodporny, ale wytrzymuje dzielnie lekkie łzawienie (takie np. od wiatru, płaczu na szczęście nie testowałam) lub trudne warunki pogodowe (pamiętacie te śnieżyce? to nie było znowu tak dawno).

Ze zmywaniem też nie jest najgorzej - tusz pod wpływem zmywacza (u mnie najczęściej micele) rozpuszcza się i schodzi razem z wacikiem.

Podsumowując: bardzo, ale to bardzo udana rzecz. Polecam pomimo upierdliwej dostępności (chyba tylko internet) i umiarkowanie wysokiej ceny (ok. 80 zł), daję swoją gwarancję na udany rzęsowy romans :D

*wiem, wiem, te wszystkie mikroby i nowy wspaniały świat, jaki zdążył się wykształcić w środku. przy moim osobistym tuszu mnie to nie rusza, ale klientki bym takim starociem już nie malowała :)

Macie jakieś doświadczenia z tym tuszem? Jeśli nie, to na co bardziej zwracacie uwagę - efekt czy trwałość?

+++

Warto zainwestować w kardio i bieganie. Albo może w bieganie w innych miejscach? Leśne uroczysko, gdzie się turlam, jest pełne dzikiej zwierzyny. Dziś dla przykładu drogę przeciął mi ogromny dzik. Dobra, dzieliło nas jakieś 100 metrów i tylko śmignął mi przez ścieżkę, ale z wrażenia przerwałam trening na 10 minut i czekałam, czy coś mi jeszcze nie wyskoczy.


Muszę na samym wstępnie przyznać - mam szczęście do kremów pod oczy, jakie podsunął mi Glossybox. 



O marce GlySkinCare nigdy wcześniej nie słyszałam i byłam dość sceptycznie nastawiona do kolejnego kremu pod oczy patrząc na swój comiesięczny box - już od dawna nie wierzę, że jakikolwiek sam pomoże mi uporać się z moimi cieniami i raczej stawiam na dobre nawilżenie i korektor. Jakże miło jest się czasem rozczarować!

Na oficjalnej stronie marki można przeczytać o trójstopniowym programie odnowy skóry, na który składa się oczyszczanie, złuszczanie i nawilżanie i preparatach stosowanych na poszczególnych etapach. Rzeczony delikwent należy właśnie do kroku trzeciego (hydrostep, ładnie to jakiś skubaniec wymyślił, przyznajcie). 

Działanie kremu opiera się na tajemniczym kompleksie EyePro, który 

poprawia mikrocyrkulację, przez co zmniejsza opuchliznę oraz redukuje cienie pod oczami. Krem powstrzymuje procesy starzenia, poprawiając sprężystość i nawilżenie delikatnej skóry wokół oczu.

Pomyślałam sobie - a tylko spróbuj nie działać, ciulu ty jeden. 

Po ponad 3 miesiącach spędzonych z sympatyczną tubką o pojemności 15 ml potwierdzam, że krem:
- bardzo dobrze nawilża skórę pod oczami. to w zasadzie już dla mnie ogromny sukces. 
- nałożony w rozsądnej ilości szybko się wchłania
- powyższe dwa czynniki sprawiają, że jest cudowną bazą pod korektory
- nie podrażnia oczu (a przynajmniej nie pamiętam, żeby kiedykolwiek to mi się przydarzyło)
- pomaga uporać się z opuchlizną i gromadzeniem płynów w tych okolicach. z drugiej strony nie mam ogromnych problemów w tej kwestii.
- ale ale, miłe panie! najważniejszy punkt tej checklisty to cienie pod oczami. skoro opuchlizna się zmniejsza, to cienie też. alleluja!




Uważam, że produkt realizuje wszystkie obietnice producenta tyczące się opóźnienia procesu starzenia. Trzeba pamiętać, że skóra pod oczami jest cienka jak kartka papieru i sama nie ma jak się chronić, a normalne kremy są dla niej za ciężkie (co powtarzałam do znudzenia moim klientkom na praktykach - albo używały pod oczy krem Nivea, albo ten sam co do reszty twarzy, albo nic). Regularne wysypianie się plus ten krem pomogły mi się choć odrobinę uporać z naturalnymi cieniami pod oczami (dzięki, tato) i nie bać się rano, że będę wyglądać jak ciężko chora - zaznaczam, że to wysypianie się było kluczowe ;) Jedna zarwana noc, alkohol i wszystko wraca do normy :D
Zaznaczyć trzeba, że krem ma działania ściśle nawilżające, więc do skóry dojrzałej (dojrzalszej?) już się nie nadaje, bo będzie wymagała zdecydowanie silniejszej akcji. Ot, mojej mamie już bym go nie mogła oddać. 

Cena 39 zł to moim zdaniem świetny deal za produkt, który robi u mnie takie rzeczy, że All About Eyes z Clinique poszłoby w pięty, gdyby tylko miało świadomość. Cała gama produktów GlySkinCare leci zresztą u mnie na wishlistę - mam co do nich dobre przeczucie.

+++

Gdzie jestem, jak mnie nie ma? 

Biegam nad Wisłą:



Biegam po mojej wiosce i morduję piękne wspomnienia z dzieciństwa:




Chodzę do pracy (jeszcze!) i łapię okruchy dobrego humoru:



Wypoczywam w Krakowie i prawie płaczę z radości, że Zakątek jest dokładnie taki sam, jak go pamiętam:



+++

Mój zajebisty na wszelkie sposoby ojciec oprócz cieni pod oczami dał mi kilka życiowych porad, do jednej z nich staram się stosować: wyrzucić ze słownika słowo "problem" i zastąpić je "wyzwaniem". Teraz wszystko brzmi o wiele lepiej: obecnie moim największym wyzwaniem jest szybkie znalezienie pracy. Nowa menadżerka przypomina mi węgorza i motywuje silniej niż pieniądze do ewakuacji z korpa, którego zdążyłam przez rok polubić. 



empik.com no ładne mam źródła


L`Oreal, Nutri - Gold, Nawilżająca terapia odżywcza na dzień krem szeroko promowany kilka miesięcy temu, trafił do mnie prosto z łazienki mamy. Moje podstawowe zastrzeżenie co do tego kremu dotyczą w pierwszej kolejności tego, że nie za bardzo wiadomo, do kogo jest on skierowany. Określenie "każdy typ skóry w wieku 20/30/40" odstrasza skutecznie niczym uniwersalny krem Nivea. Jestem przeciwniczką sztywnego podziału, według którego niby nagle po 35. roku życia z dnia na dzień należy stosować kremy przeciwzmarszczkowe i żadne inne nie wchodzą w rachubę, ale chyba większość z was się ze mną zgodzi, że krem 20+ to mimo wszystko inna rzecz niż krem 40+. 

Moje drugie zastrzeżenie dotyczy samej nazwy, czyli "nawilżająca terapia odżywcza". To w końcu jaka, pytam? Niby ulotka dołączona do opakowania informuje, na jakie problemy odpowiada Nutri Gold, niemniej bombardowanie hasłami o nawilżeniu i odżywieniu to typowe sranie w banię, od którego aż głowa boli. Chciałabym konkretów. 

I po tym wstępie przejdźmy do szczegółów.

Złoty, ciężki i szklany słoiczek o pojemności 50 ml budzi respekt. Jak to zwykle bywa, sam słoiczek jest nieco szerszy od wlotu do niego, a ścianki są kwadratowe, więc wygrzebanie resztek kremu z zakamarków  to raj dla wszystkich sfeminizowanych Indianów Jonesów, które nigdy nie chciały się pobrudzić na prawdziwej przygodzie 

Odżywczość kremu, pardon terapii, przekłada się na jego ciężką, maślaną konsystencję. Jeśli tak intensywny produkt jest przewidziany na dzień, to chyba nie chcę widzieć wersji na noc. Z powyższego, jak łatwo się domyślić, wynika iż Nutri Gold w wersji dziennej przewidziany jest ściśle dla cer suchych i odwodnionych, dojrzałych. Jako posiadaczka cery mieszanej w kierunku tłustej nie miałam zbyt wiele pożytku, bo w chwilę po aplikacji świeciłam się niczym choinka. Niemniej coś mnie do dziada zimą ciągnęło i goldzik znalazł swoje zastosowanie jako wieczorowy opatrunek dla twarzy zmachanej przeciwnościami losu - pamiętacie, że do 10 kwietnia mieliśmy jeszcze regularną zimę? W dodatku na zajęciach służymy sobie nawzajem jako modelki, więc zdarzało mi się, że jednego dnia miałam podkład nakładany 2 lub 3 razy. Normalny podkład (no ok, nie do końca taki zwykły, bo MUFE HD mimo wszystko robi maskę) to jeszcze jak-cię-mogę, ale przy makijażach stylizowanych lecimy tłustymi jak boczek panstickami lub pastami (na których operują np. klauny, brrr). Jako silnie odżywczy krem na noc w sezonie zimowym Nutri Gold sprawił się u mnie dobrze. Widziałam wyraźne pogorszenie nawilżenia policzków, gdy nie stosowałam go dłużej niż 3-4 wieczory.
W materiałach promocyjnych przewijał się motyw miodu, który przełożył się na wosk pszczeli w składzie i zapaszek luźno nawiązujący do miodu (są ludzie, którzy tego zapachu nie znoszą. ja uważam, że to nie ludzie, tylko cyborgi ;).

Jak mniemam, zwolenniczki choć odrobinę naturalnej pielęgnacji w życiu by tego smarowidła nie tknęły i trudno się dziwić, gdy w składzie straszą same groźne rzeczy z parafiną na czele. Ja na szczęście nie jestem mocno podatna na czynniki komodogenne i żadnych gości na twarzy związanych z używaniem akurat tego kremu nie zauważyłam.

Podsumowując: z mojej perspektywy konsumentki mogą być wprowadzone w błąd przez brak dokładnego określenia, dla jakiej cery i jakich problemów produkt został stworzony. Korzyści określone jako "nawilżenie" są dla mnie zbyt ogólnikowe (piszę to z perspektywy osoby, która przez ostatnie 2 miesiące doradzała w zakresie doboru pielęgnacji). Na szczęście krem okazał się być fajnym nawilżaczem w okresie zimowym i jestem z niego tak zadowolona, że aż postanowiłam wypróbować lżejszą wersję Light&Silky. Ciekawe, czy nada się na dzień ;)

A jak wasze doświadczenia z popularnymi kremami ze średniej półki?

+++

Jeśli jeszcze nie macie odruchu wymiotnego na widok wszystkich nowych bb kremów, to pewnie gdzieś mignęło, że Vichy wycisnęło się z siebie kolejnego bebszona, tym razem z serii Idealia. Mama podrzuciła mi próbkę jasnego odcienia (lajk dla szmirowatej prasy kobiecej) i z pewnym zaskoczeniem potwierdzam - naprawdę jest to jasne! Bardziej w stronę beżoróżu, ale jasne i niebudzące skojarzeń z solarium. Na tyle na ile da się ocenić krycie i wyrównanie kolorytu w pochmurny dzień testując coś po raz pierwszy, to wyszło też poprawnie (zaznaczam, że wielkich problemów u mnie raczej nie ma). Jestem bardzo miło rozczarowana.

+++

Ta sama matka, które oddała mi Nutri Gold i próbki stwierdziła też, że wyglądam bardzo ładnie w dresie. Żeby tak tylko wypadało w nim pójść do pracy czy w ogóle do ludzi, to pewnie robiłabym to non stop.


Reszta zużyć z tego okresu: twarz i ciało

Kudły

Phyto, Ekspresowa odżywka utrwalająca kolor - kolejna miniatura z Glossyboxa. Bardzo ładnie wygładzała i ujarzmiała włosy, niestety samego wpływu na kolor nie zauważyłam. Moje marchewkowe ombre wypłukuje się i nic go nie powstrzyma. 



wizaż.pl

Isana, Azjatycka kuracja do włosów - mam jakiś wewnętrzny zgrzyt, gdy produkt nazywa się "kuracją". Kuracja to proces, a ja bym jednak bardzo chciała wiedzieć, czy mam do czynienia z maską, odżywką, czy nie wiadomo czym jeszcze. Po uporaniu się z semantyczną zagwozdką stwierdziłam, że to ani chybi maska, ale po zużyciu tubki o pojemności 150 ml wszystko było jasne: to bardziej odżywka. Gęsta, nie spływa z włosów, ładnie nawilża i wygładza włosy. Efekt nie jest długotrwały. Ponownego zakupu raczej nie będzie.

Pervoe Reshenie, Przepisy Babci Agafii, Tradycyjny syberyjski szampon do włosów nr 4 na kwiatowym propolisie - formuła nr 4 ma zapewnić włosom puszystość i lekkość w układaniu. I o bogowie, tak się właśnie dzieje - może z tą puszystością to aż za bardzo... Bez dobrego produktu anti-frizz radzę nie wychodzić z domu - zważcie na moje słowa, bo moje grube i ciężkie włosy wyjątkowo trudno jest spuszyć ;) Podobnie jak w przypadku kosmetyków Baikal Herbals nie ma się co przyczepić do składu czy działania - szampon bardzo ładnie oczyszcza włosy (także z olejów) i daje ten fajny volume, gdy włosy są jeszcze mokre pod prysznicem (to wrażenie, jakby napuchły i było ich 5 razy więcej, kojarzycie?). Prawdopodobnie jedyna rzecz, do której można się przyczepić to czarna butla z nieprzezroczystego plastiku, przez którą nie widać, ile kosmetyku jeszcze zostało. Chętnie wypróbuję inne formuły, jeśli nadarzy się okazja. 



+++

Bęc, koniec zużyć. Co do nowości, to trwam w postanowieniu odwykowym i przez cały kwiecień kupiłam sobie tylko benefitowy zestaw miniatur Finding Mr. Bright (za połowę ceny - należało mi się, a co). 3 z 4 produktów od dawna chciałam przetestować, ostatni to korektor Erase Paste w odcieniu Medium - nie mam jeszcze  pojęcia, co z nim zrobić, bo nie dość, że jest ciemny, to ma ciepłą tonację (taka brzoskwinka, w której lubują się gimnazjalistki).

Praktyki były wyczerpujące - większość pań, jakie zapisały się na konsultacje i makijaż były już w dojrzałym lub nawet mocno zaawansowanym wieku. W sumie nie miałam wcześniejszego doświadczenia, jak traktować taką cerę i przy pierwszej powiece, która była jednocześnie opadnięta i pomarszczona, po prostu zgłupiałam. Wybroniłam się satynowymi cieniami, ale co się naklęłam pod nosem, to moje. Drugą dominującą grupę stanowiły już młodsze kobiety i dziewczyny z tak potwornie przesuszoną skórą, że nawet lekkie podkłady się na nich wałkowały (tuż przed makijażem kładłam intensywną pielęgnację z serum i kremu). Przy jednej klientce zrezygnowałam już z pędzla i delikatnie wklepywałam podkład, ale i tak obydwie końcowo się zgodziłyśmy, że lepiej będzie, jak sam podkład jej zmyję, bo głupio było mi puszczać kobietę tak ze skórkami odstającymi na 5 metrów. Szkoła życia, powiadam wam :]

Udanej majówki, robaczki.



Szpony

Avon, Revitacool Base Coat - baza o dość rzadkiej konsystencji, daje śmieszny efekt chłodzenia paznokcia tuż po aplikacji (co pewnie ma być tą "rewitalizacją"). Działała bez zarzutu do połowy opakowania, potem zaczęła wchodzić w reakcję z kolorowymi lakierami i tworzyć bąbelki (oraz mój nail rage), ostatnia 1/4 zgluciła się na amen. Ładnie przedłużała trwałość lakieru, więc tym bardziej szkoda mi tego gluta.

Sally Hansen, Hard as nails - chyba został pomyślany jako odżywka, ja używam go jako topa i w tej roli sprawdza się świetnie. Nie zauważyłam co prawda, żeby paznokcie dłużej błyszczały, ale na pewno ratuje lakier przed odpryskiwaniem (co jest moją zmorą, gdy zapuszczę dłuższe szponki). Zużyłam 3/4 butelki, a resztka jeszcze się nie zgluciła. Szacuneczek.



Całe jestestwo z wszystkimi wypustkami, przyległościami i zaokrągleniami

google grafika, hmmm

Dove, Odżywczy krem do rąk z masłem shea - czytam recenzje na Wizażu i oczom nie wierzę, gdy laski tam piszą o "lejącej konsystencji". Coś im się musiały kremy popierniczyć, bo to ostatnie, co można o tym produkcie powiedzieć! Dla mnie bez dwóch zdań jest to Święty Graal kremów do rąk. Gęsty, wydajny, otula dłonie fantastyczną powłoczką (pod żadnym pozorem nie jest to tłusty film, nie zostawia śladów np. na klawiaturze) i słodko, acz nienachalnie pachnie. Nawilżenie utrzymuje się moim zdaniem do trzeciego mycia rąk. Szczerze mówiąc, jest mi trudno się odnieść do tego, na ile krem jest odżywczy - moje dłonie nie są masakrycznie zniszczone środkami do czyszczenia ani myciem naczyń, bo zawsze używam jednorazowych rękawiczek (ok, bez szaleństw, nie zakładam rękawiczek aby umyć jeden talerz), trudne warunki atmosferyczne - które miejmy nadzieję, już są za nami - też nie sieją spustoszenia (lucky bitch!). Szybko się wchłania - w pracy wystarczyło wsmarować krem w dłonie (i troszkę je wymasować, dajmy sobie te 30 sekund relaksu!) i mogłam wracać do obowiązków. 
Tubka z klapką o pojemności 75 ml starcza na długo i kosztuje 7,99 w Hebe (ponad dyszkę w Naturze).

http://uk.loccitane.com

L'Occitane, Honey hand cream - miodowa wersja słynnego kremu z masłem shea z edycji limitowanej. Mam słabość do tych malutkich tubek! Wersja miodowa pachnie nie tyle samym miodem, co raczej dalekim wyobrażeniem na temat miodowych przysmaków, a właściwości pielęgnacyjne ma takie same jak oryginał (oceniam je dość wysoko, ale bez ekstatycznych ochów i achów).


Seacret, Solny peeling do ciała - warto zacząć tu dygresją, że w centrach handlowych intensywnie promują się dwie firmy kosmetyczne opierające się na minerałach z Morza Martwego. Ja z dobry rok ich nie odróżniałam, co specjalnie dziwne nie jest. Wiem tylko tyle, że jedna z nich ma bardziej agresywne hostessy - nie żeby naprawdę były złe, ale potrafią skuteczniej zaciągnąć do "wyspy" na macanie kosmetyków. Któregoś pięknego dnia "ofiarą" stała się moja mama i tak oto solny peeling zawitał do naszych łazienek. Wygodny słoik zawiera 200 ml produktu o strukturze - jak dla mnie - perfekcyjnej. Tyle soli, że łatwo wyjąć, delikatnie tonącej w roztworze, który dla świętego spokoju nazwę po prostu olejkiem. Na amerykańskiej stronie producenta na kolejne ważne składniki wymienia się rumianek (a raczej wyciąg z niego) i aloes, a potem milion innych rzeczy, łącznie z kawałkami tęczy. Grunt, że wszystko razem tworzy paćkę, którą użyć jest szczególnie miło. Peeling zostawia specyficzny film na skórze - przy nieco mniej dokładnym spłukaniu wrażenie tłustości może być silniejsze. Mnie takie klimaty akurat odpowiadają. Wydajność oceniam na bardzo dobrą - chociaż nie wiem, jak miałabym się odnieść, gdybym peelingu używała non stop i regularnie ;D
Jedyna rzecz, nad którą pozostaje ubolewać, to koszmarna cena. Regularna 50$ (nie wiem ile w Polsce) odstrasza dość skutecznie (nawet jeśli oprócz tęczy w peelingu znajdę również śmiech jednorożca). O ile dobrze pamiętam, mama kupiła go w dzikiej promocji rzędu 70%, co jest już do zniesienia.


Garnier, Mineral Deodorant, Extra Care Spray (wersja zielona) - nigdy nie pisałam o antyperspirantach, co teraz odbija mi się tym, że nie pamiętam, co było dobre, a do czego nie warto wracać. Przyznam się szczerze - absolutnie nie zwracam uwagi na to, czy używany przeze mnie antyperspirant zawiera aluminium. Ten zawiera i jakoś z tym żyję. Druga rzecz - preferuję kulki, ale czymże byłoby życie bez urozmaicania go sobie sprayem (trololo, Olga jak zwykle na krawędzi szaleństwa!). Trzecia sprawa - nie mam ekstremalnych problemów z nadmiernym poceniem się, myję się dwa razy dziennie, więc zasadniczo nie mam nie wiadomo jakich oczekiwań wobec antyperspirantu (wiecie, przebiec maraton i nadal pachnieć świeżo rumiankiem, wtf). Grunt to przeżyć cały dzień i nie zaśmierdnąć ;) Ten garnierek zasadniczo spełnia wszystkie moje wymagania - nie podrażnia skóry pod pachami, chroni przed rzeczonym podśmiardywaniem pod koniec dnia, nie brudzi ubrań*. Ciężko ocenić mi wydajność, bo używałam go raczej jako przerywnika od kulki, ale chyba starcza na dłużej niż chociażby spraye Dove. 


*tutaj pora na dygresję niemal socjologiczną - w którym momencie porannego ogarniania się używać dezodorantu? pamiętam z rozmaitych sytuacji (nie każcie mi teraz wymieniać jakich, pliiis) sytuacje, gdy dziewczyny się umyły, ubrały i dopiero wtedy aplikowały sobie coś pod pachę. dla mnie jest to o tyle nielogiczne, że wtedy najłatwiej jest sobie pobrudzić świeżo ubrany ciuch mokrym jeszcze produktem. w moim wypadku antyperspirant idzie w ruch zaraz po wysuszeniu się ręcznikiem - minie przynajmniej kwadrans, zanim będę musiała się ubierać. 


yves-rocher.pl

Yves Rocher, Antyperspirant w kulce Werbena - ten antyperspirant już nie zawiera aluminium, co pewnie niektórych bardzo ucieszy. Dzięki zapachowi werbeny dość długo można czuć świeżość (a zapach jednocześnie nie gryzie się z perfumami). Razem z żelem o tym samym zapachu tworzy fajną i tańszą alternatywę dla werbenowej serii L'Occitane. W kwestii pachowej akurat nie lubię eksperymentów i pewnie do niego wrócę. 


Hejka dziubaski! Po dramatycznych i stresujących praktykach i po odespaniu dwóch tygodni mogę w końcu puścić w świat moje średnio interesujące pierdy o kosmetykach, jakie udało mi się (szczęśliwie lub nie) wykończyć przez ostatnie 2 miesiące.
Ze względu na to, że blogger buntuje się przeciw długim postom, będzie ich kilka z podziałem na kategorie.

Ryjek

Dax Cosmetics, Yoskine Oczyszczanie, Mikrodermabrazja szafirowy peeling przeciwzmarszczkowy dla cery normalnej i mieszanej - miniatura z Glossyboxa (o ile miniaturą można nazwać tubkę o pojemności połowy oryginału :). Moja mieszana japa uwielbia mocne zdzieranie i bardzo polubiła się z tym produktem. Reszta pilingów jest dla mnie teraz wręcz zbyt łagodna :o Pewnie prędzej czy później zaprzyjaźnię się z pełnowymiarową wersją, bo ostatni peeling mam na wykończeniu. 

Bielenda, Awokado, Łagodny 2-fazowy płyn do demakijażu oczu - zachciało mi się skoku w bok od dwufazówki Ziai, która pomimo drobnych wad byłas od kilku lat moim ulubionym zmywakiem do mocnego makijażu oczu. Po naczytaniu się pochlebnych recenzji płynu z Bielendy stwierdziłam "a co mi szkodzi, dużej kasy nie ryzykuję". Absolutnie nie robią na mnie wrażenia dodatkowe elo składniki w postaci oleju palmowego i kokosowego, ale fakt, że demakijaż jest w miarę szybki i bezbolesny - już tak. Nie mogę oczywiście nie zrobić porównania do Ziai - Bielenda nie zostawia tłustej powłoczki, ale odnoszę też wrażenie, że trzeba jej użyć o wiele więcej do skutecznego zmycia makijażu, nawet jeżeli jest to czasem tylko tusz (dwie niewodoodporne warstwy). Jako że jakąś dwufazę muszę zawsze mieć w pogotowiu, to pewnie będę o Bielendzie ciepło myśleć przy następnych zakupach.

Alterra, Nawilżane chusteczki oczyszczające (podobno są dwie wersje, ja używam tej zielonej) - nie stosuję takich wynalazków jak chusteczki do codziennego wieczornego demakijażu, ale od kiedy mam obsesję na punkcie filtrów, to zadomowiły się w szufladzie w pracy (przed wyjściem do domu zmywam podkład czy cokolwiek tam mam na ryjku i leci filterek). Równie dobrze sprawdzają się na wyjazdach: przy odrobinie cierpliwości zmywają też makijaż oka (raczej ten lżejszy, nieskomplikowany) lub błoto ze spodni ;D Mnie nie podrażniają, mało kosztują, milordzie, aż żal nie brać.




Przyznajcie się, te puszeczki Figs&Rouge budzą demony kompulsywnego zakupoholizmu. Moje zostały nakarmione wraz z Glossyboxem a potem straszliwie rozczarowane, gdy okazało się, że balsam nawilża usta na 15 minut, a potem się zjada i zostawia je w takim stanie jak były przedtem. Lub gorszym, jak u mnie. Nie wiem jak sprawują się inne wersje, ale za 20 zł proponuję kupić sobie dwa Carmexy lub cztery pomadki Alterry, które nie wysuszają. Prawdopodobnie jedyną zaletą jest niepozostawienie na ustach gorzkiego posmaku, czego się spodziewałam po mięcie. 

czytam

favikona pochodzi z nataliedee.com. Obsługiwane przez usługę Blogger.

Labels

15 hair project 301 346 52 AA aknenormin alessandro algi alterra ambasada piękna anthelios antyperspirant arsenał grubasa artdeco aussie autokorekta avene avon babydream baikal herbals balea balm balm balsam do ciała balsam do ust bambino bandi bareMinerals batiste baza baza pod cienie baza pod lakier bb bb cr bb cream beauty blender beauty formulas beauty friends bebeauty beblesh balm beige nacre bell bella bamba benefit berlin berry love biały jeleń biedronka bielenda bio-essence Biochemia Urody bioderma biovax blizny blogerki blogger błędy błyszczyk boi boi-ing bourjois box box of beauty ból dupy brahmi amla braziliant brodacz brokat brow bar brwi BU bubel bubel alert buty carmex cashmere ce ce med cellulit cera mieszana cera wrażliwa cetaphil CHI chillout choisee chusteczki cienie cienie w kremie cień clinique clochee color naturals color tattoo color whisper cudeńko cycki czador ćwiczenia darmocha dax debilizm demakijaż denko depilacja dermaroller diy do it yourself dobre rzeczy douglas dove dream pure ducray dwufaza ebay edm eko kosmetyki elution essence essie estetyka etude house eveline everyday minerals eyeliner faceguard fail farbowanie farmona fekkai figs rouge filtr firmoo fitness flora floslek fluid fridge fridge by yde fructis fryzjer galaxy garnier gillette glamwear glossy box glyskincare głupie cipki głupota golden rose google google analytics gratis h&m hakuro healthy mix hebe high impact himalaya hiszpania hm holiday hot pink hydrolat idealia ikea innisfree ipl iran isa dora isadora isana jillian michaels kallos kate moss katowice kącik kulturalny kelual ds kissbox kolastyna kolorówka koloryt konkurs konturówka korekta korektor korektor pod oczy kot kraków kredka kredka do brwi kredka do oczu krem krem do rąk krem do twarzy krem matujący krem na dzień krem nawilżający krem odżywczy krem pod oczy krem z kwasami kreska kutas kwas askrobinowy kwasy la roche posay lakier lakier do paznokci lakier do ust lakier do włosów lakiery teksturowe lancome laser lasting finish lawendowa farma lekarze lierac linkedin lioele lip balm lip lock lip pen lirene lista magnetyczna loccitane lodówka loreal lovely lumene lush łuk brwiowy łupież magnes makijaż manicure manuka Mary Kay marzenie maseczka maska maska do włosów maskara masło do ciała mat matowienie max factor maybe maybelline mężczyźni micel mika mikrodermabrazja miss sporty mleczko mleczko do ciała mocak mollon morze muzeum mycie mydło mydło naturalne nadwaga nail tek nails narzekanie natura officinalis naturalne składniki naughty nautical nawilżenie neem new leaf niedoskonałości nivea nivelazione nouveau lashes nutri gold oczy oczyszczanie odchudzanie odżywianie odżywka odżywka do paznokci odżywka do włosów off festival okulary olej olej arganowy olej kokosowy olejek olejek do mycia ombre opalanie opalenizna opener organique oriflame original source orofluido paleta magnetyczna palmers paski na nos pat rub patrzałki paznokcie pączek peel-off peeling peeling do ciała peeling do twarzy perfecta pervoe reshenie pędzel pędzle pharmaceris photoderm physiogel phyto pianka do mycia piasek piaski pierre bourdieu pkp plastry na nos płyn do demakijażu płyn micelarny podkład podróż pogromcy mitów policzki pomadka pomarańczowy porażka pr praca prasowanie propolis proteiny próbki pryszcze prysznic prywata przebarwienia przechowywanie przegięcie przemoc symboliczna przygody przypominajka puder puder transparentny purederm QVS real techniques regeneracja reklamacja rene furterer retinoidy revlon rimmel rossetto rossmann rozdanie rozkmina rozstępy róż różowe ryan gosling rzęsy sally hansen samoocena samoopalacz satynowy mus do ust Schwarzkopf scrub seacret seche vite sensique sephora serum serum nawilżające sesa shaun t shea shred sińce siquens skandal skin 79 skinfood skóra skóra wrażliwa sleek słońce słowa kluczowe socjologia soraya spf starry eyed stopy stylizacja suchy szampon sun ozon sypki szaleństwo szampon szkoda gadać szminka sztuka współczesna święta tag taka sytuacja tapeta tara smith tatuaż the body shop the face shop tołpa toni&guy tonik top tortury tragedia transki trądzik triple the solution truskawka tusz do rzęs twarz ujędrnienie under twenty usta uv vichy warby parker wąs weganizm wella wibo wieloryb witamina c wizaż wizażystka włosy workout wory wódka wtf wyrównanie wyszczuplanie wyzwanie yasumi yoskine yves rocher zachwyt zakupy zapach zdjęcia zenni optical zerówki ziaja złuszczanie zmywacz zmywacz do paznokcie zużycie zwiedzanie źródła odwiedzin żel żel do brwi żel do golenia żel do twarzy żel pod prysznic żel-krem życzenia