Mam taką całą serię postów roboczych, które tworzę, tworzę i tworzę... Tutaj wyjątkowo chciałam się przyłożyć, ale BAM, stan paznokci tak się poprawił, że od lipca nie robiłam regularnie zdjęć. I co ja wam teraz pokażę? Dżizys, naprawdę powinnam się przyłożyć. 

Rok temu postanowiłam zadbać o swoje paznokcie, bo zżółkły, potwornie się łamały i jakieś takie były średnio reprezentatywne (kobieca logika: masz brzydkie paznokcie? połóż jak najwięcej lakieru, żeby to ukryć!). 

Zaczęłam w grudniu od odżywki Alessandro, by w styczniu rozpocząć moje małe Wyzwanie z NailTekiem. Wykoncypowałam sobie, że zacznę od formuły z numerkiem 2. Tudzież II. Koncept generalnie jest znany: kupujemy zestaw, gdzie są dwie odżywki, jedna podkładowa, druga ochronna. Podkładową stosujemy na oczyszczony paznokieć jako bazę, ochronną nakładamy na kolorowy lakier - codziennie dokładamy jedną warstwę. 
Formuły są 4 w zależności od potrzeb, ja zdecydowałam się na dwójkę, bo moje paznokcie nie były jakoś dramatycznie miękkie ani nic w tym stylu. Co o dwójeczce pisze producent?

Foundation II – podkładowa odżywka do paznokci cienkich, miękkich lub rozdwajających się

Wyrównujący lakier podkładowy zawierający składniki odżywcze Formuły II – do paznokci cienkich, miękkich lub rozdwajających się. Posiada mikrowłókna i naturalne wypełniacze. Idealnie wygładza nierówną powierzchnię paznokci. Dzięki znakomitej przyczepności zwiększa trwałość manikiuru – umożliwia dłuższe noszenie barwnego lakieru. Foundation II jest zalecana do stosowania w profesjonalnym manikiurze terapeutycznym.

nailtek.pl


Nie mam pojęcia, czy ten lakier naprawdę zawiera jakieś mikrowłókna.. Grunt, że ma mleczny kolor i na paznokciu tworzy taką jakby gumową warstwę. Hm, nie wiem czy "gumowa" to dobre określenie, można by w sumie ten efekt porównać do tego, jaki osiąga się po użyciu matującego topa na kolorowym lakierze. Kojarzycie? To dobrze.
Przez pierwsze dwa miesiące stosowałam dwie warstwy podkładu, bo chciałam uniknąć dalszego zabarwienia płytki paznokcia od lakierów, zwłaszcza tych ciemniejszych. Nie wiem, czy to była dobra logika... Nawet przy tym podwójnym używaniu podkład starczył mi na baaardzo długo, bo jakieś 6 miesięcy. W butelce została jakaś 1/5 zawartości, która troszkę się zgluciła. Warto tu zaznaczyć, że malowałam wtedy paznokcie co 3-4 dni, więc oceniam wydajność na bardzo dobrą.
Co z tą przyczepnością i przedłużeniem trwałości kolorowego lakieru? To w dużej mierze zależy oczywiście od samego lakieru, a w moim przypadku również od długości paznokci - długie po prostu się łamały lub rozdwajały same z siebie, stąd odpryski lakieru (a nie tam jakieś bębnienie w klawiaturę czy prace domowe, o nie).
Paznokcie teraz się wzmocniły tak epicko, że noszę długie łopaty (na przykład takie - byłam z nich szczególnie dumna), na których kiepskie lakiery trzymają się 4 dni (ok, z odpryskami), a te dobre (tak, przyznaję się, popełniłam kolejne Essie) nawet 7 dni (!!!!!) z lekkimi obtarciami końcówek. Nie wiem, czy to dziwne, że uzależniam trwałość lakieru od długości paznokcia - taką prawidłowość odkryłam u siebie w tamtym czasie.

Podkład to oczywiście nie wszystko, dochodzi do tego jeszcze warstwa ochronna. To nic innego jak bezbarwny lakier, który nakładamy na kolor tak samo jak top coat. Ten lakier ma dwie właściwości, o których warto wspomnieć:
- po pierwsze, nie tworzy kolejnej warstwy na paznokciu, ale w jakiś magiczny sposób wnika w to, co już jest na nim. Widać to dobrze na przykładzie lakierów z grubym brokatem - jedna porcja NailTeka nie wyrówna powierzchni paznokcia. Może dopiero trzy. Ale spokojnie, jeśli nałożycie inny top, a na niego NT, to też będzie dobrze.
- po drugie troszkę zmienia kolor lakieru na ciemniejszy. W większości przypadków totalnie mi to nie przeszkadzało, czasem się podobało, a tylko przy dwóch lakierach efekt mi przeszkadzał (mam takiego pięknego, pomidorowego essiaka, który potraktowany nailtekiem tracił właśnie odcień letniego, dojrzałego pomidorka i zostawał dość powszednią czerwienią, jakich wiele - tak, trzeba być szurniętym, żeby dostrzegać takie niuanse). 

Co pisze producent?
Formuła II, Intensive Therapy – ochronna odżywka do paznokci cienkich, miękkich lub rozdwajających się. Jest bardzo często stosowana na początku terapii. Większość kobiet, które nie mogą wyhodować swoich paznokci ma problemy z wolną krawędzią. Ich paznokcie rozszczepiają się na końcach, na oddzielne warstwy. Te warstwy, będące cienką biologiczną tkanką, odrywają się oraz są podatne na wyginanie i rozdarcia. Formuła II, Intensive Therapy koryguje ten stan, trwale łącząc warstwy ze sobą. Ta zintensyfikowana odżywka wzmacnia i pogrubia cienką, miękką płytkę paznokciową, czyniąc słabe paznokcie mocnymi i elastycznymi. W zależności od tego jak szybko rosną paznokcie, cały proces trwa od 4 do około 6 tygodni. W przypadku miękkich paznokci należy poczekać, aż wyrośnie nowa, wzmocniona płytka (3-6 miesięcy) i dopiero potem kontynuować pielęgnację Formułą I, Maintenance Plus. 

nailtek.pl


Wydajność nieco słabsza niż w przypadku podkładu z racji większego zużycia. Ostatnia ćwiartka buteleczki (które mają podziałki <3) lubi się glucić. Rozsądna, niezbyt gruba warstwa położona na wcześniejszy dobrze wysuszony kolor schnie w mgnieniu oka. Ja na ogół robię to wieczorem przy komputerze - najpierw lewa ręka, po pomalowaniu prawej mogę już wrócić do pisania lub surfowania po 9gagu (przeglądanie głupich obrazków w necie to świetny kompanion malowania paznokci, bo traci się na to naprawdę dużo czasu).

Zapraszam na fragmentaryczną dokumentację zdjęciową!

Wszystko zaczęło się 19go stycznia. Moje paznokcie prezentowały się wtedy tak: 


Żółtawe, przebarwione, rozdwajające się i łamliwe, ciężkie do dłuższego wyhodowania. Rozdwajały się nawet gdy cierpliwie i delikatnie piłowałam je w jedną stronę papierowym pilniczkiem - szczerze mówiąc, skrócenie obcążkami wyrządzało im mniej krzywdy. To co widzicie  powyżej to maksimum, jakie mogłam z nich wycisnąć na długość. 








Nadal podniszczone, ale już dłuższe. 



A jak wyglądają dzisiaj?


ojoj, zostały tam jakieś resztki po brokacie..




Nie pamiętam, kiedy ostatni raz paznokieć mi się złamał lub rozdwoił. Nie robią się zadziory (ku chwale ocalonych rajstop). Nie zauważyłam też, by NailTek znacząco wpłynął na stan moich skórek - nawet jeśli im zaszkodził, to codzienne kremowanie rąk i odsuwanie patyczkiem raz w tygodniu ocaliło je.

W trakcie 11 miesięcy zużyłam dwie odżywki podkładowe (druga właśnie poleciała opróżniona do kosza), jestem w trakcie trzeciej ochronnej. 

Swoje egzemplarze kupiłam na allegro i skoro działają, to znaczy, że podróbek nie kupiłam :D Chyba nie skusiłabym się na cenę, jaką proponują popularne drogerie (Hebe i Douglasy). Teraz dla zachowania efektu przerzucę się na jedynkę. 

Czy jeszcze trzeba coś dodawać? Która z Was już uratowała paznokcie NailTekiem? :D

+++

Osiągnęłam bardzo niepokojący stan - moje włosy są w dobrej kondycji, w dotyku są miękkie i nawilżone, ale wyglądają na suche (wtf?) i jeszcze bardziej się uzależniły w kwestii wyboru, jak się ułożą danego dnia. Naczytałam się o falach i wydobywaniu skrętu, nawet zaszalałam z dyfuzorem - skręt był, owszem, ale przez 15 minut. Potem moja fryzura pokazała mi środkowy palec i wróciła do tego, co lubi najbardziej, czyli swobodnego opadu w okolicach mojej głowy.

+++

Dostałam kolejne zadanie bojowe: znaleźć coś do stylizacji dla mojej mamy. Jest to o tyle problematyczne, że mama ma blond cienkie i krótkie piórka i fryzurę, którą wam może przybliży Robyn (jakby ktoś nie znał, to marsz na youtube!). 





Różnica jest taka, że u mojej mamy nie ma tego wygolenia... Jak łatwo się domyślić, włosy z tyłu są dość krótko podcięte i to głównie z nimi jest problem. Macie jakieś sugestie? Jako posiadaczka od-kiedy-pamiętam długich włosów totalnie nie wiem, w jakie rejony się kierować: woski, kremy, żele, gumy?

Epopeja micelarna trwa w najlepsze.

Po bardzo dobrych doświadczeniach z Perfectą w wariancie "wrażliwym" padło na różową siostrę do cery naczynkowej. Naczynkowa wprawdzie nie jestem, ale wrażliwa na wszelkie czynniki zewnętrzne już tak, więc zwabiła mnie obietnica łagodzenia.

Flaszka micela designem nie powala, ale za to jest praktyczna. Klapka otwiera się bez problemów, co docenią posiadaczki długich paznokci, a dziurka dozująca produkt jest w sam raz. Oczywiście dotyczy to aplikacji na wacik uwzględniającą tylko grawitację (przechylenie butelki), ale jeśli jesteście takimi ciamajdami jak ja i naciśniecie butelkę, to możecie się srogo zdziwić, ile płynu znajdzie się na waciku, waszej ręce i pewnie jeszcze w innych miejscach, których nie planowałyście.

Co wyróżnia ten micel od innych? Zapach! Jak nietrudno się domyślić, dominuje nuta różana i to dość intensywna. Na skórze nie utrzymuje się długo, ale uprzyjemnia proces zmywania z siebie tapety - inne znane mi micele albo nie miały zapachu, albo był on znacznie mniej przyjemny.


o patrzcie, jaki mi żółciutki i straszny znak wodny wyszedł!


Przejdźmy do kwestii zasadniczej: jak zmywa? Po prostu dobrze. Na jedno mocno umalowane oko potrzebowałam dwóch wacików, z czego ten drugi był tak bardziej do doczyszczenia tuszu i kredki z podstaw rzęs (a lubią się skubane tam chować). Na twarz znowu dwa.
Co równie ważne, nie zostawia tłustej i lepkiej warstwy, a skóra faktycznie jest miło złagodzona (moje plamy i blizny potrądzikowe lubią się czerwienić po bardziej intensywnych produktach). Nie szczypie w oczy - co wcale nie jest ostatnio u mnie takie oczywiste przy produktach do oczu. 




Specjalnie dla składowych nazi powiększenie ;)



Generalnie nie ma co się dłużej rozwodzić i filozofować - świetny zmywacz w bardzo dobrej cenie (12-14 zł), łatwo dostępny (jak nie rossmany i reszta drogerii, to na pewno hipermarkety) i przy okazji wydajny (nawet nie pamiętam, od kiedy mam tą flaszkę, ale przy codziennym używaniu były to co najmniej 2 miesiące!). 
Po moich wszystkich doświadczeniach chyba już nigdy nie pozwolę sobie nawet na myśl o micelu droższym jak 15-20 zł. Vichy piekł, a Bioderma (lepkość!) i Avene zasadniczo robiły to samo co powyższa Perfecta i Bourjois - więc nie widzę sensu w przepłacaniu. Perfecta pewnie jeszcze u mnie zagości, amen. 

+++

Wyhodowałam sobie katarek. Z mojego nosa cieknie jak z uszkodzonego hydrantu, co nieszczególnie cieszy moje towarzystwo, bo nie potrafię cicho smarkać.W szkole mówiono na mnie "huragan Olga", a ojciec mi wypomina w sklepie, że to mało kobiece i subtelne (jakby te przymiotniki idealnie opisywały mnie wcześniej, lol). Ja po prostu nie wiem, jak nie wydawać tych zabawnych dźwięków. Google też nie pomaga w tej kwestii.

Mało ostatnio piszę. Powód w zasadzie jest, ale taki większy: przechodzę poważny kryzys wieku-wchodzenia-w-dorosłość. Po zrobieniu dwóch licencjatów nie jestem taka pewna, co dalej robić w życiu (przez 3-4 lata dużo się może zmienić, zwłaszcza w zachciewajkach zawodowych).
Siedziałam, siedziałam, kminiłam. Aż wykminiłam i zaczynam w styczniu kurs wizażu w tej samej szkole, co kilka innych znanych blogerek. Nie wiem, gdzie to mnie zaprowadzi, miejmy nadzieję że w dobre miejsce, gdzie połączę pracę z pasją. Póki co cieszę się, że kilka bliskich mi osób mnie wspiera i zachęca do pracy (z bólem muszę stwierdzić, że pojawiły się też takie, które moje zainteresowania traktują z przymrużeniem oka albo wręcz drwiną. no trudno...).

+++

Nie jesteśmy cały czas przyzwyczajeni do tego, żeby sklepy stacjonarne jak i internetowe traktowały nas po ludzku. A potem wychodzą takie fajne, pozytywne kwiatki, które cieszą. Poczyniłam zakupy w Kolorówce, między innymi nabyłam tonik z kwasami PHA 6%, który po przygotowaniu w moim odczuciu niepokojąco podśmiardywał. Napisałam do sklepu, ze sklepu odpisano i upewniono się, czy użyłam konserwantu - użyłam. I tu bam, padła propozycja, że doślą mi próbkę toniku, żebym porównała zapachy. Próbka przyszła dwa dni po mailu listem poleconym priorytetowym - ale pisanie o niej per "próbka" to nieporozumienie, bo dostałam flakonik o pojemności jakichś 30 ml, gdy tymczasem cały nowy tonik to 110 g produktu. Przychodzi mi na myśl określenie "ogromny próbas". Ale do rzeczy - zapachy zasadniczo nie różniły się, choć mój oryginalny tonik pachniał po prostu intensywniej. Uspokoiłam się, że tak po prostu ma być, próbas wystarczył mi na 2 miesiące użytkowania, efekty są i cieszę się z nich. Dla toniku i ekipy ze sklepu Kolorówka.com ode mnie ogromne "Olga approves" oraz "Me gusta":




Moja zupełna niezdolność do zużywania jakiekolwiek kolorówki troszkę mnie przeraża. Szitu jest dużo, rzadko z czegś korzystam częściej niż 2 razy w tygodniu, no więc niby jak się ma zużyć? Bleh bleh.
Też padłam ofiarą -40% na wszystko w rossie. Na początku byłam nastawiona tylko na cienie Color Tattoo z Maybelline (pozdrowienia dla Oli, która zaangażowała się w poszukiwania!), ale doszło wcześniej do psychologicznej katastrofy: powstrzymałam się od kupienia spódnicy (w ramach mojej ostatniej akcji "szanuj swoje pieniądze i szafę") i byłam z siebie tak potwornie dumna, że kwotę, którą zaoszczędziłam na spódnicy, przepieprzyłam na inne cienie i szminki, których początkowo w planie nie było.

Jestem żałosna.

To co Olcia zużyła?

Garnier Naturalna Pielęgnacja [Ultra Doux], Szampon do włosów normalnych `Mango i kwiat tiare` - od jakichś 2 miesięcy zluzowałam z ekstremalną pielęgnacją włosów wykluczającą silikony i resztę tych wszystkich złych rzeczy, jakie powodują u włosomaniaczek palpitacje. Po prostu mi to nie służy (serio!) - mam jeszcze jakieś zapasy, ale zaczęłam z powrotem korzystać ze zwyczajnych, wręcz ordynarnych szamponów ;) Do takich należy wymieniony w linku Ultra Doux - wydawał się wręcz stworzony do moich potrzeb - włosy normalne, którym troszkę brakuje miękkości. Jak łatwo się domyślić, szczęka mi z wrażenia nie opadła i nie zamierzam robić zapasów tego specyfiku. Plus za fajny zapach, minus za wydajność. Nie potrafię stwierdzić, czy jest odpowiedzialny za podrażnienie skóry głowy przy okazji nawrotu łojotokowego zapalenia skóry (hell yeah, sezon czapkowy w pełni) czy tylko był biernym uczestnikiem tego horroru.

Avon, Planet Spa, Kremowe mleczko do oczyszczania twarzy ze śródziemnomorską oliwą z oliwek i kwiatem pomarańczy - kolejny odrzut z łazienki mojej mamy. Co zabawne, na KWC występuje w innym opakowaniu (z pompką), ja mam tradycyjną tubkę. Tłusta impreza dla suchych cer, nie odważyłam się nim zmywać makijażu oczu.

Yves Rocher, Żel pod prysznic truskawka - jak na złość nie ma go teraz na stronie, ale należy do serii Plaisirs Nature. Cóż tu dużo mówić, uzależnienie straszne. Ten zapach! *_____*

Dość zabawny suflet do ciała z Bootsa. Kupiony jako zapchajdziura na allegro - jest to chyba jeden z najbardziej absurdalnych produktów, jakie kiedykolwiek widziałam. A nawet wam pierdyknę oryginalne fotki robione kalkulatorem :D


Dla zainteresowanych skład:


Jak do samego produktu nie mam zastrzeżeń (nawilża dobrze, ale bez szczególnego urwania dupy w tym temacie), to brechtam niemiłosiernie z zapewnień, że krem, przepraszam, suflet pomoże mi się oczyścić dzięki poprawionej cyrkulacji (ale czego, to już nie wiem - krwi, limfy?). Karny kutas dla marketingowców za takie brednie. 

Rene Furterer, Karité, Creme Revitalisante Intense (Intensywnie odżywczy krem do włosów bardzo suchych) - ku mojej boleści tylko miniaturka 30 ml z Glossyboxa. Na moje włosy do łopatek ta pojemność wystarczyła na 7 razy, a kudły były szczęśliwe i błyszczące jak rzadko. Jak tylko sprzedam nerkę, to może kupię sobie większe opakowanie: w Douglasie to jakieś 160 zł, na allegro da się znaleźć oczywiście tańsze - aż za tanie i mam wątpliwości, czy to aby oryginał lub chociaż produkt świeży.

Jak jesteśmy przy włosach, to pochwalę się: rozjaśnianie chodziło za mną od pewnego czasu. Chodziło, chodziło, aż wychodziło mi pewnego ranka ombre. Po prostu obudziłam się rano i stwierdziłam "kurde, tego mi trzeba!". Zadzwoniłam do B., który na farbowaniu zna się jak mało kto (hm, wyłączając oczywiście fryzjerów, ale pieniędzy na takie przygody nie mam) i po butelce wina wspólnie wypitej na mojej łepetynie ukazało się marchewkowe ombre:





Marchewka oczywiście niezamierzona, ale rozjaśniane moich rudo-brązowych włosów raczej nie mogło się skończyć szczęśliwie blondem. Siedzę teraz grzecznie z maską i nawilżam ofiary moich zachcianek, bo się popuszyły. 

+++

Nawet nie zauważyłam, że blogowi stuknął rok. Jestem straszna!


Na początku sierpnia pisałam o preparacie wyrównującym koloryt cery z Mary Kay. Wykończyłam go niedawno i przyszedł czas na podsumowania.
Same zdjęcia już wam pokazałam - opakowanie klasyczne, typowe dla Mary Kay, czyli różowe opakowanie z pompką (nie wiem niestety, czy airless). Bardzo, ale to bardzo chciałam się dostać do środka i sprawdzić, czy coś może zostało, ale przerosło to moje możliwości logistyczne - ani chyba potrzebuję do tego jakiejś piłki tnącej (wcześniej rozważałam siekierę, ale ojciec wybił mi to z głowy i narzędzie zbrodni schował).

Jestem straszną wieśniarą i nie robiłam zdjęć co tydzień - przyjdzie więc wam zobaczyć efekt końcowy  po niemal 4 miesiącach sumiennego stosowania. Muszę tu nadmienić, że:
- preparat nie służy do wybielenia, ale wyrównania kolorytu, więc osobiście nie spodziewałam się mega cudów;
- robię sobie regularnie mikrodermabrazję (teraz w wersji hardcore jako kuracja co drugi dzień przez miesiąc);
- stosuję też inne produkty, których działanie ma na celu chociażby stworzenie iluzji, że nigdy nie miałam problemów z trądzikiem (lol).

Jak wspominałam, preparat ma wdzięczną konsystencję - lekką, nie mazia się niepotrzebnie, wchłania szybko. Stosuje się go pod krem jak serum - nie zauważyłam, żeby jakikolwiek krem z nim źle kooperował.

To teraz sobie popatrzcie, jak wyglądam po samym umyciu twarzy. Niezależnie od produktu zawsze mam podrażnione policzki. I specjalnie wstawiam zdjęcia w wyższej rozdzielczości, żeby nie było, że niektóre rzeczy sobie wymyślam.
Jak widać, mam specyficzne ni to blizny, ni to przebarwienia. Są dość upierdliwe - za ciemne, żeby dobrze ukrył je podkład (używam głównie tych lekkich i rozświetlających, więc to też nie dziwi), za jasne na korektor (a przynajmniej na te korektory, których ja używam), a porozsiewane między nimi są jeszcze nieco głębsze blizny po pryszczolach. Lubią się czerwienić po pilingu (hm, dziwnym nie jest) i ogólnie nie dają o sobie zapomnieć.






Lampa daje białe światło zbliżone do dziennego i obawiam się, że może lekko przekłamać obraz. 
Jak na stan pomyciowy - jestem bardzo zadowolona. 

To jedziemy z tym koksem - tak wygląda mój policzek po użyciu toniku i emulsji matującej Mary Kay (szykuje się cały post o MK, moich odczuciach i opiniach na temat pielęgnacji i kolorówki). 



Jak widać, sytuacja jest już uspokojona, przebarwienia straciły na intensywności po odpowiedniej pielęgnacji. Nie wolno oczywiście zapominać o pieprzykach, których mi przybywa na ryjku (ten tuż przy uchu jest szczególnie wkurzający, ja czuję jakbym była tam brudna).

To co, teraz do akcji wchodzi podkład (rozświetlający, oczywiście Mary Kay - produkt godny uwagi, choć czuję się bardziej komfortowo w wersji matującej - jeszcze eksperymentuję z odcieniem, mam wrażenie, że ten jest ciut za ciemny).


Magic happens! Jako że ten blask nie wygląda na mnie do końca za dobrze (albo inaczej - nie odpowiada mi coś takiego), to sypnęłam pudrem ze Skinfood (to srogi nietakt z mojej strony, że jeszcze tu o nim nie pisałam - nie wiem, czy kiedykolwiek trafię na lepszy puder, który zrobi mi na gębie photoshopa).




Wiem, że wybrałam dość ryzykowną metodę oceny działania produktu, który ma mi wyrównać koloryt cery. Mogłabym przecież w ogóle go nie stosować i nakładać więcej tapety - ja jednak wolę mieć mniej przebarwień niż martwić się codziennie, czy już korektor aby już mi z nich nie spłynął. Stąd ten "przegląd", jak cera prezentuje się po kolejnych etapach pielęgnacji.

Efekt całościowy oceniam jako bardzo dobry - przebarwienia są zdecydowanie bledsze, łatwiej jest je "uspokoić" i zakryć podkładem. Oczywiście efekt byłby słabszy, gdyby nie mikrodermabrazja i inne produkty.

Cena regularna tego produktu to 129 zł - może się wydawać, że to dużo, ale taki efekt w 4 miesiące jest zdecydowanie warty swojej ceny. Kupię sobie niedługo kolejne opakowanie.

Produkty Mary Kay są dostępne tylko u Konsultantek Kosmetycznych - pamiętajcie o tym, gdy będziecie np. chciały kupić je przez Allegro. Owszem, te kosmetyki też są oryginalne, ale osoby, które je wystawiają, postępują sprzecznie z zasadami firmy. Ot, pogawędka umoralniająca.

+++

Muszę odszczekać swoje narzekania na produkty włosowe z Glossyboxa - odżywka Phyto i maska Rene Furterer zdecydowanie zrobiły dobrze moim włosom. Zwłaszcza maska jest tak wydajna, że aż zaczęły pojawiać mi się szalone myśli "nooo, 160 zł za 200 ml tak dobrego produktu nie jest przesadą". Co się ze mną dzieje...

+++

Chodziłam z bólem gardła, aż wychodziłam anginę i antybiotyk. Zdecydowanie potrzebuję teraz troszkę się nad sobą poużalać.


Najnowszy listopadowy glossybox ujął mnie niekombinowaniem - ot,  5 normalnych produktów. Poprzednie edycje zawsze zawierały coś fikuśnego - a to absurdalny skrawek brokatowego mydła czy te nieszczęsne bublowate "mineralne" kosmetyki. Nie siedzę ostatnio na bieżąco w blogosferze i nie mam pojęcia jak potoczył się dalej temat - jeśli coś wiecie na temat oficjalnego stanowiska Glossy, to dajcie znać.

Ale ja nie o tym. W sensie nie do końca.
Nie mam co zrobić z bazą pod cienie. Mam swój ideał, a bazę Cashmere kupiłam w maju po entuzjastycznych recenzjach - bo ja taka szalona jestem i pewnie zwariowałabym, gdybym jednak nie przeprowadziła pewnych testów niczym amerykańscy naukowcy. Rozczarowałam się jak dziecko, które jednak nie dostało upragnionych prezentów pod choinkę, mogłam mieć nawet taką minkę:


...i taki troszkę mam smuteczek, że baza miałaby potencjał, gdyby nie trzeba było jej rozgrzewać w temperaturach bliższych jądru Ziemi aniżeli pokojowo-łazienkowych. A nawet jak ta sztuka rozgrzania się uda, to i tak pozostaje dylemat równego rozłożenia.
Moja świeżutka baza Cashmere z glossy leci zatem do pudełka, które wam objawię w konkursie urodzinowym (wiecie, rok nam razem stuknie), bo ja na pewno pożytku z niej mieć nie będę. Zostaję grzecznie przy moim czarnym słoiczku z Artdeco, dla którego specjalnie zawsze mam krótki paznokieć na palcu serdecznym (wiem, wygląda to tragicznie, ale wydłubywanie bazy spod paznokcia chyba bardziej mnie irytuje). Ba, tak bardzo się lubimy, że nie mam nawet ochoty testować bazy UD - podobno tak wyglądają zdrowe, funkcjonujące związki (zwyczajowa reakcja - lol).

+++

Po wysłaniu mniej więcej 150 odpowiedzi na różne oferty pracy zażartowałam, że trzeba dać dupy, żeby w ogóle dostać zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną. Moje słowa okazały się prorocze - jedna jedyna rozmowa była efektem polecenia mnie przez chłopaka. Okrutnie mnie to bawi.

+++

Im starsza jestem, tym bardziej nie rozumiem zachowań ludzi, których dobrze znam - a przynajmniej tak mi się wydawało. Rozpieprza mnie to od środka, bo nagle nie wiem, jak się zachować.

Znacie to uczucie, gdy bardzo, bardzo się do czegoś przymierzacie i w ostatniej chwili się okazuje, że coś nie wypala? "O ironio" nie wzięło się z pustki, tylko z mojego życiowego antyfarta.
Pochorowało mi się - na tyle srogo, żeby siedzieć w domu, ale nie na tyle, żeby leżeć odłogiem i nic nie robić. Pomyślałam - oho, porobię swatche (zwane również słoczami - jak wolicie?) i pochwalę się laskom (ale tylko tak troszeczkę) cieniami z EDM.
Odpaliłam lampy, ubabrałam się w tych cieniach pieruńsko, łapię za aparat...
..a tu niespodzianka.Akumulatorek rozładowany.
To idę szukać ładowarki. Szukam, szukam, szukam... Przetrząsnęłam wszystko co dało się przetrząsnąć w moim pokoju i ładowarki nie ma. Przypomniała mi się sytuacja z maja, kiedy w tajemniczych okolicznościach mój osobisty trójkąt bermudzki pochłonął zasilacz do netbooka (do dziś się nie odnalazł).
Jak się okazało, wszelkie próby podładowania (już martwego na amen) akumulatora przez usb nie były dobrym pomysłem i wylądowałam nagle bez aparatu.

Ta przydługa i całkowicie bezsensowna dygresja jest tylko wstępem do zdjęć, które zobaczycie niżej. Zanim akumulator padł w środę, zdążyłam sobie w poniedziałek zrobić zdjęcia po spotkaniu mojej grupy Mary Kay. Mamy regularne spotkania, a z okazji nowego kwartału i nowości w ofercie miałyśmy tydzień temu spotkanie z makijażystą. Tak się dziwnie złożyło, że zostałam poproszona o pomoc jako modelka - tak, dla mnie to spore wydarzenie, bo w moim wszechświecie zawsze byłam tym smutnym babolem, który siedzi z tyłu i nigdy nie jest o nic proszony, nawet jeśli chodzi o tak trywialną rzecz jak użyczenie swojej japy na makijaż szkoleniowy (i się dziwi takiemu stanowi rzeczy pomimo lokalizacji z tyłu, lol).
Byłoby wprost idealnie, gdyby nie fakt, że akurat szkolenie wypadło na dzień przed zaplanowanym Wielkim Rozdziałem Monobrwi Fridy i wstyd mi tak troszkę (gdybym nie napisała, to oczywiście byście nie zwróciły uwagi, nie?).

A zresztą, same popatrzcie.


Makijaż skupia się na oku, bo do oferty Mary Kay wkroczyły eyelinery żelowe: czarny i właśnie taki niebiesko-turkusowo-malachitowy. Z tego co je macałam pędzelkiem (acz nie malowałam się sama), to są mięciutkie jak masełko i powinny się zacnie rozprowadzać.





Nasz makijażysta ostrzegł nas też, że linery MK bazują na lotnych silikonach, więc z czasem mogą się wysuszyć. Szkoda.


Ojojka, rzęsy się pobrudziły. Szkoda.
Cienie pochodzą ze stałej oferty Mary Kay - na dolnej powiece Emerald, na górnej Granite i Espresso


Granite to ten błyszczący szary - ma taką absolutnie cudowną właściwość, że przy roztarciu zmienia lekko kolor, więc spokojnie można tylko tym jednym cieniem wymodelować oko. Espresso jest matowe, więc posłużyło tylko lekko do podkreślenia załamania powieki (eee, tak się pseudo-fachowo wypowiadam, bo kto inny mnie malował, wiadomo).

Nie wiem, co myślicie o połączeniu szarego z niebieskim przy zielonych oczach - mnie się podoba i pewnie jeszcze to powtórzę (choć nie tak ładnie). 
Co z tego, skoro koniec końców i tak nic nie widać:

o jaka ja filuterna!

Nowy sprzęt zasilający już w drodze. Cienie EDM już się niecierpliwią, żeby się pokazać.

/jestem królową historii bez puenty, tyle pisania, żeby się pochwalić zdjęciami. brawo Olga!/
Nie pamiętam, kiedy Wibo wprowadziło serię matowych lakierów - grunt, że niedobitki walają się jeszcze gdzieś po Rossmanach (a wy ich dla własnego dobra lepiej poszukajcie!).


Swego czasu kupiłam dwa kolory - różowy i szaro-bury. Jak na matowe lakiery przystało, są bezdrobinkowe (ha, kto by się domyslił!), idealnie kremowe i co dla mnie najważniejsze - kryją przy jednej, średnio grubej warstwie.

Szczerze przyznam - nie miałam za wielkiej pociechy z rzeczonego matowego efektu, bo wszelkie lakiery tak czy siak przykrywam jakimś topem. Nie nazwałabym go zresztą do końca matem - to był mat typowy dla lakiery, który trzyma się na paznokciach już tydzień i stracił blask.


Pojemność po 7 ml. Pędzelek szeroki i wygodny. Schnięcie - do zniesienia, przy drugiej warstwie trzeba już być ostrożnym. 


Różowi nadano numerek 02 - uwaga leci suchar - całkiem niesłusznie, bo dla mnie to totalny numer jeden w kwestii różowych lakierów. Piękny, intensywny, nasycony.



Burek na numer 05 - uważajcie, kolejny suchar, że aż chrzęści - i spisuje się na piątkę. Jeśli bym należała do osób, które uważają, że jesienią nie nosi się oczojebnych neonów, to pewnie ten byłby gdzieś w czołówce ulubieńców. Ale że nie mam takich oporów, to latem też go używałam ;)


Za co je tak szczególnie lubię? Z uwagi na silne krycie można ich używać do zdobień. W moim wypadku są to kropki, bo z moim anty-talentem do utrzymania sondy w łapce na nic więcej nie mogę sobie pozwolić. 





Paznokcie są pokryte jedną warstwą NailTeka, ale na dwóch ostatnich zdjęciach i tak widać macik. Tak, taki ci on subtelny. 
Zmywanie jest średnio upierdliwe, szary niestety lubi troszkę ubrudzić palce. Ale zaznaczam - tylko odrobinę. 
Żałuję, że nie kupiłam w odpowiednim czasie innych kolorów - pamiętam, że był też cudownie oczojebny pomarańcz i zieleń. Om nom nom, może to i dobrze, bo ostatnio moja matka protestuje przeciwko lakierom, które z drzwi lodówki przeprowadziły się (w zupełnie magiczny sposób, którego na pewno ja nie potrafię wytłumaczyć) do pojemniczka na najwyższej półce. 

Chodziłam koło niej, chodziłam i kupiłam w ostatnim momencie przed wycofaniem z Rossa - odżywka z olejkiem babassu. 
Użyłam jej 5 razy, szału mi na głowie nie robi (może i robi jakiś mini-szałeczek, ale ja po tylu entuzjastycznych recenzjach go nie widzę) i normalnie jakoś bym ją zużyła do końca, ale wiem, że wiele z was ceni sobie tę odżywkę.

Dlatego postanowiłam ją oddać na zasadzie kto pierwszy, ten lepszy do mnie napisze maila. Aha, i zgłaszający pokrywa koszty wysyłki w wysokości 5 zł.

Ile zostało w opakowaniu? Tak do tej falki między "Isana" a "hair" - rysunek poglądowy maleńki z wizażu. Czyli prawie jak nowa ;)


ps. ale pogoda kiepska, nie?
Rekomendacje - ohoho, zrobiło się groźnie.
Nie, sprawa przedstawia się inaczej. Moja przyjaciółka wyjeżdża do Singapuru za tydzień /pomijam zupełnie oczywistą zazdrość wywołaną tymże faktem/ i mam na oku kilka kosmetyków, o których zakup ją poproszę (Dominika pewnie teraz czyta to przerażona).
Co z tego, że kilka już jest, oczywiście pytam - czy macie jakichś azjatyckich ulubieńców, o których mogłam jakimś cudem nie słyszeć?
Hm, w sumie to żadnych cudów tu nie trzeba, ledwo co ogarniam bb-kremy, a na pielęgnacji nie znam się totalnie. Jakieś fantastyczne maseczki i preparaty wyrównujące koloryt cery? Supernawilżające kremy? Krem pod oczy, który naprawdę działa? Nie ukrywajcie ich! :D
Znowu offtop. Wiecie, że to lubię.

Korp mojej mamy zmienił niedawno dostawcę usług medycznych (jeja, jak to mądrze brzmi). Nie tyle zmienił, co po skończeniu umowy z firmą X wrócił do firmy Y, gdzie wcześniej cała moja rodzina wesoło się leczyła. Jak łatwo się domyślić, za transfer historii medycznej trzeba zapłacić grubą kasę i czekać milion lat, więc w firmie Y mam na razie trzyletnią lukę.

Luki czy nie, leczyć się trzeba - korzystam ile mogę, póki jestem objęta tym abonamentem i nie muszę korzystać z państwowej służby opieki tudzież prywatnej, gdzie za samo wejście do gabinetu lekarz kosi co najmniej 100 zł. Nie, nie chcę tutaj obnosić się z tym jak mam fajnie, tylko nakreślam tło.

Ekspresowo musiałam pójść do ginekologa i endokrynologa - nie załapałam się na lekarza z obydwoma specjalizacjami, więc biegałam osobno.

Pani ginekolog trafiła mi się świetna - ciepła, cierpliwa, a jednocześnie profesjonalna. Słyszałam, że zdarzają się takie przypadki, że ginekolog wypisuje antykoncepcję bez badań i jakiegokolwiek wywiadu medycznego - ja bym polecała wtedy uciekać. Moja poprzednia pani doktor leczyła mnie 3 lata, wypisywała mi te same tabsy co 3 miesiące, a i tak zawsze było badanie i pytanie, jak je toleruję. Kiedy piszę "badanie", to mam na myśli zarówno klasyczne, jak i piersi. Do tego regularne badania USG narządów rodnych i piersi plus cytologia (aż mnie dziwi, że kampanie społeczne nie zwracają uwagi na młode kobiety - moja kumpela raz nie mogła uwierzyć, że już miałam cytologię, skoro mam tylko 23 lata). U nowej pani ten sam zestaw. No, poczułam, że znowu jestem w dobrych rękach.

Tyle dobrego. To teraz rozsiądźcie się wygodnie i poczytajcie o endokrynologu.

W marcu wymęczyłam post o moim odchudzaniu. W kwietniu zaczęłam pracę w biurze. Przestałam o siebie dbać, było mniej ruchu, a więcej zajadania przy biurku.
We wrześniu weszłam na wagę i zaraz z niej spadłam z wrażenia. To wszystko, co schudłam - odzyskałam.
Z nawiązką.
Teraz za bardzo się wstydzę, żeby napisać, ile ważę. Kurwa, nie dochodzi to jeszcze do mnie. Poszłam na wszelki wypadek szukać pomocy u endokrynologa i dietetyka.

Wchodzę do gabinetu, siadam grzecznie, mówię, jaka jest moja sprawa, pokazuję wyniki badań. Koleś patrzy, patrzy...
- Na tarczycę jest pani zdrowa, to po co pani przyszła?
- Te enzymy trzustkowe są trochę podwyższone, chciałam się dowiedzieć, co to oznacza.
- Są jeszcze w normie, co się pani stresuje?
- Yyyy...
- Jak pani chce, żeby były idealne, to musi pani schudnąć, ale jak tak patrzę *długa przerwa, koleś patrzy na mnie z politowaniem* to myślę, że ma pani nikłe szanse...

Po czym nastąpiła tyrada, że otyłość to choroba taka sama jak alkoholizm i walczy się z nią całe życie, ale jak nie jestem gotowa na wyzwanie, to mam sobie darować. I że w pierwszej kolejności mam iść do psychologa.
Nie mam zarzutów co do treści merytorycznej - ale totalnie mnie rozpierdoliło, że jakiś obcy facet w taki sposób mnie ocenia - nawet jeśli to lekarz. Ok, mam predyspozycje genetyczne do otyłości i cukrzycy. To skoro mam, to oczekuję od lekarza, żeby mnie zachęcił do zrobienia wszystkiego, żeby predyspozycje tylko nimi pozostały. A nie wysyła do psychologa na akceptację siebie takiej, jaka jestem. Do tego nigdy nie dojdzie i tym bardziej nigdy nie uwierzę żadnemu innemu grubasowi, że jest zadowolony ze swojego wyglądu*.

Uff. Koniec.

Dobrego wieczoru wam życzę.


* to jest moja osobista opinia, pamiętajcie o tym.

Od czego by tu zacząć w recenzji "organicznego" lakieru do włosów.. Jak zwykle chyba nakreślę krótkie tło.. 
Produktów do stylizacji używam bardzo rzadko i w zasadzie się na nich nie znam (skąd bym przecież wzięła tytuł bloga?!). Nie wiem, czego dokladnie mogę oczekiwać od danego produktu (inaczej: czego powinnam oczekiwać).
Moje włosy sa w dobrej kondycji, choć regularnie je farbuję. Sa grube i proste, z tendencja do lekkiego wywijania sie na końcach. Nie eksperymentowałam nigdy z ekstremalnymi fryzurami - niech dowodem na to będzie fakt, ze moja obecna grzywka to największa włosowa ekstrawagancja w moim życiu od 3 klasy podstawówki, kiedy to postanowiłam zapuścić włosy i pozbyć sie stylówy na "pieczarkę".
Miewam raz na kilka miesięcy fanaberie, żeby zrobić sobie loki - używam wtedy mocnej pianki i papilotów. Na koniec lakier. Haha, i myślałyście, że mam piękne, pokręcone pukle? A guzik! Kończy się na falach - efekt też niczego sobie, ale jakże daleki od zamierzonego. 
Pisałam już kiedyś o tym - jeden, jedyny raz miałam loki na głowie po stylizacji antyczną, radziecką lokówką. 
A nawet wam pokażę te zdjęcia. Robiła (milion lat temu) je Marta, a więcej prac możecie obejrzeć tutaj. Osobiście polecam.





obczajcie mój toczek!


Co o tym lakierze piszą na Ambasadzie Piękna, skąd żem go wytrzasnęła? Uważajcie: 

Wszystkie rodzaje włosów, kręcone. 
Zapewnia całodzienne utrwalenie każdego typu uczesania, pozostawiając jednocześnie włosy przyjemne w dotyku i maksymalnie nabłyszczone. Nie obciąża. Stosowanie: spryskać włosy równomiernie z odległości 30 cm. Unikać kontaktu z oczami. 

Odżywczy Oliwkowy Lakier Do Włosów (takie piękne polskie swobodne tłumaczenie). Lakier zawiera olejki eteryczne z certyfikatem jakości, naturalne oleje, i specjalną mieszankę ekstraktów (z czego, ja pytam..?).

Smuteczek, że nie podali na stronie składu, a na butelce jest taki maczek, że dopiero po użyciu trybu makro udało mi się cokolwiek wskórać. Przy okazji dodam tylko tyle, że jestem bardzo dumna z możliwości aparatu w moim sony ericssonie, ma tylko 2 mpx mniej od lustrzanki.
Może ktoś bardziej zorientowany zrozumie, co właściwie znajduje się w tej butelce i czy powinno być w serii "organics" ;)



Kosmetyk jest tak alternatywny, że aż go nie ma na kwc - wiedzcie, że coś się dzieje. 
Z ważniejszych informacji - pojemność to jedynie 50 ml. Lakier, jest tak bio-eko-friendly, że dozuje się go zwyczajnym atomizerem (mechanizm dość ciężko pracuje), co oczywiście ma też swoje konsekwencje. Są one mianowicie takie: trudno rozprowadzić w miarę cienką warstwę kosmetyku na newralgiczne miejsca, jak u mnie przykładowo grzywka. Nie chcę sobie przecież popsikać twarzy, więc w miarę lekko naciskam spust i jest buba. Leci to to w dużych kroplach na ryj i wszędzie dookoła, tylko nie na grzywkę. Tak, wiem doskonale, że mogę np. psiknąć trochę kosmetyku na grzebień i w ten sposób go rozprowadzić albo zasłonić jakoś twarz (uwielbiam te maski z salonów fryzjerskich!), ale lubię proste rzeczy i sytuacje, gdy nie muszę kombinować.
Gdybym chociaż odrobinę się przejmowała takimi rzeczami, to pewnie byłoby mi przykro.

Przejdźmy może do oceny działania tego specyfiku mając w pamięci moje wcześniejsze uwagi dotyczące moich nieszczęsnych włosów etc.
Czy organiczny lakier do włosów zapewnia utrwalenie każdego typu uczesania? Jeśli zapytamy w ten sposób, odpowiedź brzmi: nie.
To może od dupy strony: czy w ogóle cokolwiek utrwala? Tak.

Według mnie lakier CHI jest dobrym produktem, kiedy chcemy utrzymać coś w ryzach - ja tu podam przykład mojej grzywki, która lubi sobie na wietrze polatać we wszystkie strony. Albo gdy spinamy ciasno włosy i chcemy jakoś przygładzić to, co wystaje tu i ówdzie (jakiekolwiek upięcia mogę tu chyba przywołać). Z tym lakier naprawdę sobie radzi. Natomiast absolutnie nie sprawdza się przy utrwaleniu nawet tych średnio skomplikowanych fryzur, które sobie swobodnie dyndają. Nie sprawdzałam konfiguracji utrwalenia prostowanych włosów, bo w końcu moje i tak są proste (w tym momencie kajam się, że nie dałam lakieru mojej mamie do wypróbowania, przepraszam).

Och dobra, wiem, że nie darujecie mi, jak nie będzie zdjęcia tego lakieru. Uwaga, dziś debiutują moje łazienkowe kafelki oraz komódka z pudełek po glossyboxie z profesjonalnymi uchwytami z dynksów z karnisza. Obiecuję, za tydzień kupuję sobie namiot bezcieniowy i będę trzaskać ładne zdjęcia :P

taki jestem przechylony i nie mam pojęcia czemu. dobrze, wy sobie poćwiczycie kark.




Mało, mało poszło we wrześniu. Trochę pielęgnacji, ani jednej sztuki z kolorówki. Dżizys. Krajst.


Yves Rocher, Delikatnie brązujace mleczko do ciała O delikatnym działaniu niech zaświadczy fakt, że pomimo regularnego stosowania latem moja skóra nie zbrązowiła się ani troszkę (chciałam moim nogom dodać trochę koloru, żeby tak latem ludzi nie straszyć). Żeby to była choć ociupinka - mogłabym o to obwiniaać słońce, ale przez mój pancerz UV nic nie mogło się przebić. Specjalnie wybrałam produkt delikatny, bo jestem niedojdą w kwestii smarowania się (zacieki po samoopalaczu, czaicie temat). Mleczko jest mało wydajne, butla o pojemności 150 ml starczyła na jakieś 8, może 10 dni. Zapaszek niestety od początku w tonacji kurczakowo-samoopalaczowej. Pozostaje mi się tylko cieszyć, że produkt kupiłam w promocji za jakieś 20 zł. Zdecydowanie odradzam.


Yves Rocher, Odżywiający krem do demakijażu - pierwsza myśl: ale hej, co to właściwie jest za stwór? Tak, to najzwyczajniejszy w świecie produkt do demakijażu twarzy, ale gdybym nie zobaczyła go najpierw w łazience mojej mamy, to miałabym rozkminkę w stylu "hmmm, że niby nakładam ten krem na ryj i sam mi zmaże tapetę" - serio, marketingowcy czasem szaleją. Faktycznie ma konsystencję kremu, nie pieni się, ale przede wszystkim robi to, do czego został stworzony, czyli szybko i bezpiecznie usuwa makijaż. Mam taką fobię w tej kwestii i zawsze poprawiam demakijaż micelem, żeby się upewnić, że już nic nie zostało (mówię tu rzecz jasna o samej buzi). Po 3 dniach byłam pewna, że nic nie trzeba poprawiać, a cera po użyciu była przyjemna w dotyku i wręcz nawilżona (nie wiem czemu, ale czuję taki wewnętrzny mały epic win, gdy nie muszę dodatkowo używać toniku). Nie odważyłam się tylko stosować tego produktu do oczu, więc wyjątkowo się nie wypowiem ;)


Yves Rocher żel pod prysznic oliwa z oliwek - co do zasady nie recenzuję żeli pod prysznic, bo mają przecież tylko fajnie się pienić, ładnie pachnieć i myć. Mam słabość do żeli z YR, ten produkuje naprawdę zacną, miękką pianę. Zapach nie jest intensywny, bo to w końcu oliwa, ale dziewczyny... Mam teraz wersję truskawkową i wiem, że jeszcze niejedna butla 400ml u mnie zagości :D


Neutrogena, Formuła Norweska, Intensywnie regenerujący balsam do ciała do bardzo suchej/swędzącej skóry - balsam ten swego czasu (hm, nawet bardzo dawno) dostałam w SuperPharmie jako gratis do zakupów (do dziś nie wiem, z jakiej okazji, ale nie będę przecież się awanturować). Miałam go już dawno opisać, więc de facto nie należy do zużyć wrześniowych :e Używałam go jakoś na przestrzeni od lutego do kwietnia bez większej regularności, więc nie potrafię stwierdzić, czy faktycznie zregenerował mi skórę, ale fakty są takie: ma przyjemną konsystencję (taką akurat - nie trzeba się masować walcem, żeby produkt się wchłonął, ani nie leje się jak woda), szybko się wchłania, uczucie nawilżenia było - czy długotrwałe, tego nie pamiętam.


Rossmann, Isana, Masło do ciała Orzech włoski i mleko - czy mogłabym przejść obojętnie koło tego produktu, gdy takim szturmem zdobył blogosferę? Oczywiście, że nie! Należę zdecydowanie do frakcji tych dziewczyn, które uważają, że ogólnie rozumiana zajebistość tego kosmetyku bierze się z ceny. Czyli w uproszczeniu: ojej, całkiem fajnie nawilża/dobrze rozsmarowuje/naturalnie pachnie, nie spodziewałam się tego po kosmetyku za 4,50! Na lato jednak był zdecydowanie za ciężki i nawet trochę żałuję, że nie został mi na zimniejszy okres.


Joanna, Z Apteczki Babuni, Szampon nawilżająco - regenerujący z ekstraktem z miodu i proteinami mlecznymi Nie wiem, czy jest jakikolwiek sens recenzować produkt, który został zastąpiony nową wersją... Dla potomności więc uskrobię taką oto refleksję - jak na moje włosy był za ciężki. Gdyby tylko kogokolwiek to obchodziło, można by to wręcz nazwać światowym ewenementem, bo moje kudły trudno obciążyć. Konsystencja bardzo gęsta, pienienie się ograniczone (zwłaszcza w trakcie pierwszego mycia - tak, wiem, że się nie pieni, jak się zmywa dużo brudów z włosów, ale korzystałam z lżejszych szamponów na bardziej brudnych włosach i jakoś sobie lepiej radziły), efekty średnie. Absolutnie mnie nie kusi wypróbowanie nowej wersji.


The Body Shop, Bananowa odżywka do włosów - złamałam się i popełniłam pierwsze zakupy w TBS (ostatnio znowu się złamałam i kupiłam coś w Macu. tak, w moim życiu to wielkie wydarzenie) właśnie tą odżywką. Naczytałam się tyle o niej, że nie mogłam sobie podarować chociażby zniuchania - i to był początek... Serio, kupiłabym ją i używała, nawet gdyby naukowo udowodniono, że powoduje raka (zakładam, że w takim wypadku zostałaby wycofana z użycia, ale ja lubię tak podkoloryzować, lol), a te banany, których użyto w produkcji, wcale nie wyrosły gdzieś na szczęśliwie na farmie, tylko były podłym GMO wyhodowanym w sztucznym świetle.
Pozwólcie, że dam upust swojej fascynacji - gdyby kolorowe tęcze wyrzygane przez jednorożce miały zapach, pachniałyby własnie jak ta odżywka.
I w zasadzie w tym momencie kończą się wszystkie pozytywy.
Po pierwsze: sztywna butelka utrudnia wydobycie dość rzadkiego produktu (to jest moment, gdy uciszamy wąty głosem sumienia ale przecież to jest taki dobry plastik, z recyklingu!).
Po drugie: rzadkie to, więc jak mój gust, mało wydajne. Nie napiszę wam, ile dokładnie razu była w użyciu, bo ciągle zmieniam produkty do włosów, ale objętościowo wychodziło mi dwa razy więcej niż każdej innej odżywki (włosy do łopatek, staram się nie nakładać przy skórze głowy i jakieś 10 cm od niej).
Po trzecie: ok, niby skład przyjazny (myślicie, że sama go zanalizowałam? eeee, nie, ale jakaś laska na kwc zrobiła to w recenzji - lasko, serdecznie Ci dziękuję!), ale nie przełożył się na efekty. Moje włosy jakby dziwnie piły odżywkę i robiły się gładsze dopiero po jej spłukaniu (może tak ma być, a moje czepianie się jest wynikiem wieloletniego przyzwyczajenia, że włosy są śliskie od razu po odżywce).
Po czwarte, ostatnie i ogólnie: uważam, że ta odżywka to genialny zapachowy poprawiacz humoru, ale nie robi włosowej rewolucji (przyznajcie się, za każdym razem, gdy kupujecie coś nowego, to cichutko liczycie na to, że będzie strzałem w dziesiątkę i totalnie odmieni wasze życie). Lepiej kupić sobie coś tańszego i wydajniejszego.
Rzekłam.


+++

We wrześniu o wiele gorsze było to, że przybyło mi mnóstwo nowych rzeczy - głównie półproduktów z ZSK i Kolorówki (wspólna wysyłka <3). Przyznaję, inspirowałam się tylko recepturami, ale na tym koniec. Jak to ja, wykazałam się totalnym brakiem poszanowania zasad pracy na stanowisku Małego Krętacza i moje autorskie serum nawilżająco-antyoksydacyjne powstało na pełnym spontanie za zasadzie "a może jeszcze dorzucę troszkę tego". Twarz póki co mnie nie piecze, ale poczekamy, zobaczymy, może jutro coś mi wyskoczy i skończy się tak:


..tutaj piszę dzień później: obyło się bez wykwitów. Serum szybciutko się wchłania i dobrze rokuje na przyszłość. Hm, a na pewno nie utrudnia pracy innym mazidłom, jakie pieczołowicie wsmarowuję w swe nadobne oblicze.

+++

Fanpage już polubiły? No to śmigać i pomagać mi wpaść w samozachwyt i uwielbienie osoby własnej!
Nie mogę, wprost nie mogę się powstrzymać.
Powinnam go jeszcze dopieścić, odpowiednio odpimpować... Ale nie, zdecydowanie nie potrafię się powstrzymać!
Oto i on, świeżutki i niemalże dziewiczy fanpage bloga O-ironio! Sama go sobie na początek polubiłam, bo było mi tak smutno.
/drugim lubiącym jest w tym momencie mój wspierający P., nawet go o to nie prosiłam xddd/

Polubcie mnie, a będę was uroczo spamować. Lubię to robić :)


Nie wiem, w jakim wszechświecie wy żyjecie - na pewno w lepszym niż mój, gdzie dawno niewidziani kumple pierwsze co to krzyczą "o rety, ale przytyłaś!", byli partnerzy oskarżają o towarzyski ostracyzm, a szeroko rozumiane okoliczności zewnętrzne zmuszają mnie do wprowadzenia się z powrotem do rodziców.
I to wszystko w 3 dni.

Niech Grumpy Cat podsumuje idealny weekend:



Spać, spać, spać. W idealnym wszechświecie jutro okazałoby się, że to wszystko nieprawda.
Pamiętacie letni szturm na nieszczęsną Biedronkę, gdzie sypnęli kosmetykami? Tak, tak, poszłam sobie tylko niewinnie po zapas wina i zakąsek na imprezę, a capnęłam jeszcze tego dziwaka.
W sklepie wyglądał mniej miętowo - wiadomo, oświetlenie. Niemniej nie jestem rozczarowana. 

Nie wiem, jak to działa - czy do Biedry trafiają jakieś specjalne kolekcje? Bo ten lakier był opakowany w pancerny kartonik - me gusta - oraz grzeszył ceną (6, może 7 zł). Z tego co widziałam, cała ta seria Air Flow jest ciut droższa (w Hebe koło dyszki). 

Kartonika niestety nie zachowałam, więc nie powiem wam, co to za numerek/nazwa. Z ewentualnym rozpoznaniem w sklepie raczej nie będzie problemów - patrzcie, jaka żarówa!
/nieskromnie stwierdzę, że w sierpniu wyhodowałam bardzo ładne i kształtne łopatki. do pracy biurowej niestety za długie i pozostaję z bólem serca przy rozsądniejszej długości/

Malowanie było bardzo przyjemne - jak widać, zero smug, bąbli itd. Rzadko mi się to zdarza :D

Jak zwykle różne warunki oświetleniowe - zobaczcie, jak ten kolor się zmienia!

bez lampy, popołudniowe letnie światło

lampa, że aż boli

bez lampy, ale jakoś ostrzej pod słońce

Jakieś buby? Niestety ciężko się go zmywa, lakier zostaje wszędzie na paluchach. Gdyby nie to, w ciemno kupiłabym inne kolory.

+++

Zaczynam drugi pół-etat. Szaleję.
I zabieram się za siebie tak na serio. Za Mary Kay i szeroko pojętą jakość życia - dalej tyję. 
Wróciłam na basen po 7-letniej przerwie. Z przerażeniem stwierdziłam, że nie potrafię oddychać w kraulu, więc pierwszy basen przepłynęłam na totalnym spontanie, a resztę grzecznie na plecach. Ściągnęłam milion aplikacji na smartfona, jedna z nich jest naprawdę fikuśna - skupia się nie tyle na odżywianiu w trakcie diety, co na przeszkadzajkach - klikamy odpowiedni kafelek (emotional eating, holidays, exercise laziness i inne) i dostajemy protipy, co zrobić. Moja ulubiona funkcja to timer ustawiony na 15 minut, włącza się go po jedzeniu, żeby do mózgu dotarła informacja, że jesteśmy najedzeni. 
Niby takie głupotki, ale potrzebuję, żeby coś od czasu do czasu mi przypomniało, że mogę mieć atak "boredom hunger". Gdyby ktoś potrzebował, to apka nazywa się My Diet Coach. Olga poleca.

+++

Zbliżamy się powoli do 200 obserwatorów - duma mnie rozpiera, że już 189 osób dobrowolnie mnie obserwuje, a może i nawet czyta (i mam nadzieję, ma z tego radochę). Mam dla was niespodziankę na okrągłą "osobnicę" (że niby taka rocznica, ale w osobach, nie wiedziałam, jak to lepiej opisać :D).
Tak, będą to fajne kosmetyki i gadżety - stay tuned!

Blog Archive

czytam

favikona pochodzi z nataliedee.com. Obsługiwane przez usługę Blogger.

Labels

15 hair project 301 346 52 AA aknenormin alessandro algi alterra ambasada piękna anthelios antyperspirant arsenał grubasa artdeco aussie autokorekta avene avon babydream baikal herbals balea balm balm balsam do ciała balsam do ust bambino bandi bareMinerals batiste baza baza pod cienie baza pod lakier bb bb cr bb cream beauty blender beauty formulas beauty friends bebeauty beblesh balm beige nacre bell bella bamba benefit berlin berry love biały jeleń biedronka bielenda bio-essence Biochemia Urody bioderma biovax blizny blogerki blogger błędy błyszczyk boi boi-ing bourjois box box of beauty ból dupy brahmi amla braziliant brodacz brokat brow bar brwi BU bubel bubel alert buty carmex cashmere ce ce med cellulit cera mieszana cera wrażliwa cetaphil CHI chillout choisee chusteczki cienie cienie w kremie cień clinique clochee color naturals color tattoo color whisper cudeńko cycki czador ćwiczenia darmocha dax debilizm demakijaż denko depilacja dermaroller diy do it yourself dobre rzeczy douglas dove dream pure ducray dwufaza ebay edm eko kosmetyki elution essence essie estetyka etude house eveline everyday minerals eyeliner faceguard fail farbowanie farmona fekkai figs rouge filtr firmoo fitness flora floslek fluid fridge fridge by yde fructis fryzjer galaxy garnier gillette glamwear glossy box glyskincare głupie cipki głupota golden rose google google analytics gratis h&m hakuro healthy mix hebe high impact himalaya hiszpania hm holiday hot pink hydrolat idealia ikea innisfree ipl iran isa dora isadora isana jillian michaels kallos kate moss katowice kącik kulturalny kelual ds kissbox kolastyna kolorówka koloryt konkurs konturówka korekta korektor korektor pod oczy kot kraków kredka kredka do brwi kredka do oczu krem krem do rąk krem do twarzy krem matujący krem na dzień krem nawilżający krem odżywczy krem pod oczy krem z kwasami kreska kutas kwas askrobinowy kwasy la roche posay lakier lakier do paznokci lakier do ust lakier do włosów lakiery teksturowe lancome laser lasting finish lawendowa farma lekarze lierac linkedin lioele lip balm lip lock lip pen lirene lista magnetyczna loccitane lodówka loreal lovely lumene lush łuk brwiowy łupież magnes makijaż manicure manuka Mary Kay marzenie maseczka maska maska do włosów maskara masło do ciała mat matowienie max factor maybe maybelline mężczyźni micel mika mikrodermabrazja miss sporty mleczko mleczko do ciała mocak mollon morze muzeum mycie mydło mydło naturalne nadwaga nail tek nails narzekanie natura officinalis naturalne składniki naughty nautical nawilżenie neem new leaf niedoskonałości nivea nivelazione nouveau lashes nutri gold oczy oczyszczanie odchudzanie odżywianie odżywka odżywka do paznokci odżywka do włosów off festival okulary olej olej arganowy olej kokosowy olejek olejek do mycia ombre opalanie opalenizna opener organique oriflame original source orofluido paleta magnetyczna palmers paski na nos pat rub patrzałki paznokcie pączek peel-off peeling peeling do ciała peeling do twarzy perfecta pervoe reshenie pędzel pędzle pharmaceris photoderm physiogel phyto pianka do mycia piasek piaski pierre bourdieu pkp plastry na nos płyn do demakijażu płyn micelarny podkład podróż pogromcy mitów policzki pomadka pomarańczowy porażka pr praca prasowanie propolis proteiny próbki pryszcze prysznic prywata przebarwienia przechowywanie przegięcie przemoc symboliczna przygody przypominajka puder puder transparentny purederm QVS real techniques regeneracja reklamacja rene furterer retinoidy revlon rimmel rossetto rossmann rozdanie rozkmina rozstępy róż różowe ryan gosling rzęsy sally hansen samoocena samoopalacz satynowy mus do ust Schwarzkopf scrub seacret seche vite sensique sephora serum serum nawilżające sesa shaun t shea shred sińce siquens skandal skin 79 skinfood skóra skóra wrażliwa sleek słońce słowa kluczowe socjologia soraya spf starry eyed stopy stylizacja suchy szampon sun ozon sypki szaleństwo szampon szkoda gadać szminka sztuka współczesna święta tag taka sytuacja tapeta tara smith tatuaż the body shop the face shop tołpa toni&guy tonik top tortury tragedia transki trądzik triple the solution truskawka tusz do rzęs twarz ujędrnienie under twenty usta uv vichy warby parker wąs weganizm wella wibo wieloryb witamina c wizaż wizażystka włosy workout wory wódka wtf wyrównanie wyszczuplanie wyzwanie yasumi yoskine yves rocher zachwyt zakupy zapach zdjęcia zenni optical zerówki ziaja złuszczanie zmywacz zmywacz do paznokcie zużycie zwiedzanie źródła odwiedzin żel żel do brwi żel do golenia żel do twarzy żel pod prysznic żel-krem życzenia