Moja budżetowa epopeja trwa w najlepsze. Jednym z przystanków był sympatyczny krem Ziai - kto ciekaw, co to za gagatek, niech czyta dalej. 

Zaczęło się od mojej zajawki na witaminę C i jej działania poprawiającego koloryt skóry (tu z kolei mam obsesję). Utknęłam w temacie naprawdę głęboko - przerobiłam rozmaite samodzielnie wykonane preparaty dostępne w formie gotowych zestawów na stronach oferujących półprodukty. Z żadnego nie byłam do końca zadowolona - standardowe, w miarę proste w przygotowaniu serum starcza na 10 dni (jak dla mnie to i tak za dużo pieprzenia się, jeśli coś ma się tak szybko zużyć), a kremy mi po prostu nie wyszły (jestem niedojdą) i zraziłam się do tej formy wybielania ryjka ;) Bogatsza w doświadczenia postanowiłam poszukać gotowych kosmetyków (mając jednocześnie w pamięci przestrogi o stabilności witaminy C, a właściwie to jej braku). 

I tak po researchu, pardą, poszukiwaniach zdecydowałam się na wspomniany już na początku Ujędrniający krem na dzień. Seria zawiera jeszcze krem na noc oraz serum nazwane szumnie esencją rewitalizującą. Z tymi produktami nie miałam do czynienia przez moje chorobliwe skłonności do chomikowania zwyciężone tym razem przez zdrowy rozsądek ("ok, cała seria stosowana razem da lepsze rezultat, ale czego jak czego, kremów na noc i serum to Ci Oluś nie brakuje"). Inne składniki aktywne to nasi starzy znajomi: kwas hialuronowy i D-panthenol. Całkowitym nowum była dla mnie hydroksyprolina, która podobno stosowana jest w leczeniu i profilaktyce rozstępów dzięki pobudzaniu syntezy kolagenu i elastyny (jakie to mądre, jejku). 

własne zdjęcie z insta zawsze na propsie

Krem pomyślany jest jako główny instrument w profilaktyce zmarszczek dla osób umiarkowanie młodych (czyli 25+, do której to grupy już się zaliczam, chlip). Ale z oficjalnej strony dowiemy się, że docelowym adresatem jest osoba posiadającą skórę 
potrzebującą intensywnej odnowy – cienka, o niskiej spoistości, zwiotczała, z widocznymi zmarszczkami i przebarwieniami, pozbawiona zdrowego kolorytu i młodzieńczego blasku.
Fiu fiu, powiało dermatologicznym armagedonem. U mnie tak źle nie jest, niemniej profilaktyka ma to do siebie, że utrzymanie pozytywnego stadium jak najdłużej jest łatwiejsze niż dotarcie do niego z gorszej pozycji (i nie chodzi tu tylko o tak oczywiste rzeczy, jak zdrowe zęby czy zgrabna sylwetka). 
Oczywiście wzięłam pod uwagę fakt, że aktywnej witaminy C w kremie za dużo nie będzie koniec końców, ale przecież nie jestem w tej kwestii autorytetem, więc może ktoś ogarniający biochemię potwierdzi, czy "kwas askorbinowy w formie naturalnego glukozydu" jest stabilny - to wytrzasnęłam z opakowania. 

Jako że krem jest przeznaczony do wszystkich rodzajów skóry, miałam pewne obawy co do optymalnego nawilżenia jak i utrzymania produkcji sebum w ryzach. Dlatego zawsze używałam dodatkowo serum nawilżającego, a gdy wyczuwałam, że szykuje mi się bad face day, sięgałam po inny krem stricte matujący. 

Ziaja nie dokonała rewolucyjnego przewrotu w kwestii konsystencji, ale też nie zawiodła - krem dobrze się rozsmarowuje, szybko się wchłania. Zabawne jest to, że początkowo sprawia wrażenie odrobinkę tłustego, by po chwili wchłonąć się do przyjemnej, zdrowo wyglądającej satyny (taki efekt jest u mnie przy cerze mieszanej, nie mam bladego pojęcia, jak to wychodzi przy np. suchej lub bardzo tłustej). 
Spełnione są obietnice producenta w kwestii sprawdzania się jako baza pod makijaż - przetestowałam chyba wszystkie tapety, jakie mam i tak jak jestem daleka od stwierdzenia, że krem przedłuża ich trwałość, tak na pewno jej nie skraca ani nie roluje się. Przetestowałam to solidnie w lipcowych upałach ;) 

Tak jak pisałam, ciężko mi się odnieść do kwestii nawilżenia z powodu stosowania serum, niemniej spokojnie mogę potwierdzić, że krem sprawdził się przy mojej mieszanej cerze. Wiosną bardzo często zdarzało mi się w ogóle nie używać podkładów ani pudrów (bo na kij się malować, jak się siedzi w domu), więc mogłam spokojnie zaobserwować, że sebum produkowało się w takim samym tempie jak przy tapecie (czyli według mnie umiarkowanym). 

To tyle w dość podstawowej kwestii "używalności" produktu. 




Moja cera nie ma wybujałej skłonności do zapychania, niemniej łatwo ją podrażnić. Tutaj krem też spisał się pozytywnie - zero krostek, wągrów i innych nieprawdopodobnych wykwitów lub uczulenia (najszybciej pewnie na kwas askorbinowy). Na KWC jest kilka recenzji osób, którym krem zmasakrował twarze - cóż, cieszę się, że u mnie do tego nie doszło. 

Co z wyrównaniem kolorytu? Tutaj widzę dalszy progres, przy czym regularni Czytelnicy wiedzą, że jest to mój maleńki kosmetyczny pierdolec i nigdy nie stosuję tylko jednej metody przybliżającej mnie do pozbycia się przebarwień potrądzikowych z policzków (a może kiedyś również i blizn, kto wie). Cera jest odżywiona i ma zdrowy blask, to też się zgadza. Nie mogę się wypowiedzieć na temat wygładzenia zmarszczek - na razie mam tylko zaczątki mimicznych od śmiechu, pozostaje mi mieć nadzieję, że synteza kolagenu i elastyny jest tak energiczna, że rzeczone zmarszczki nie zamienią się przed 30tką w bruzdy (biorąc pod uwagę, jakim żartem jest ostatnio moje życie i ile mam dużo okazji do gorzkiego śmiechu przez łzy, nie jest to takie nieprawdopodobne). 

Mogłabym sprowadzić recenzję do nudnego "ogólnie to jestem zadowolona, hehe", ale jeśli mam się do czegoś przyczepić, będą to dwie rzeczy:
1) krem jest solidnie perfumowany - nie jest to aromat uprzykrzający korzystanie, w sumie to całkiem przyjemny, niemniej moim zdaniem zdecydowaniem za mocny jak na kosmetyk hipoalergiczny (utrzymuje się pół godziny). Lubię jak mi ładnie pachnie balsam do ciała czy żel pod prysznic, od produktów do twarzy tego nie wymagam. To chyba zresztą składniki zapachowe są często odpowiedzialne za uczulenia - no serio, całkowicie zbędny feature tego kremu. Jak zwykle proszę o sprostowanie, jeśli się mylę.

2) ktoś troskliwie zadbał również o ochronę przeciwsłoneczną o imponującej mocy 6 SPF w formie filtrów organicznych. z jednej strony to fajnie, że te filtry są (zawsze coś), a z drugiej mam wrażenie, że tak licha ochrona to kolejny zbędny składnik. to już większość podkładów ma wyższy faktor, co nie budzi takiego politowania. 

Ostatnie ważne informacje - tubka jest miękka, po jej rozcięciu w środku zostało mi produktu na raptem dwa zastosowania. Cena wyborna i nie robiąca spustoszenia w portfelu, około 12-14 zł w regularnej sprzedaży, poniżej dyszki w promocji. 

Uważam, że krem ujędrniający z witaminą C jest fajnym rozwiązaniem dla osób o nieupierdliwych (lub umiarkowanie) cerach, zaczynających myśleć o profilaktyce starzenia się skóry. 
Zamierzam teraz sięgnąć po esencję rewitalizującą z tej serii - właśnie się doczytałam, że stosuje się ją po kremie na dzień, co trochę mi nie styka, ale liczę na jeszcze lepsze działanie wyrównujący koloryt :)

Stosowałyście? Byłyście zadowolone? Czy macie doświadczenia z innymi kosmetykami z witaminą C?

+++

Wakacje się kończą, ludzie w końcu odbierają maile, w których krótko, acz treściwie piszę, jakim to cennym pracownikiem mogę się stać. W tym tygodniu mam 4 rozmowy kwalifikacyjne, szaleństwo. 

Gdybym miała się zadeklarować, jakim typem grubasa jestem, zdecydowanie stwierdziłabym, że wyjątkowym. Firmy kosmetyczne nie mają ze mnie w tym zakresie pociechy - do obietnic producentów podchodzę z niemal grobowym entuzjazmem. Nie mam złudzeń, że wszelkiego typu wcieradła odwalą same roboty za mnie, bo gdyby tak było, to rynek produktów wyszczuplających nie pękałby w szwach. 
Największy wkład w bogatą ofertę ma chyba w Polsce Eveline - marka, która w mojej świadomości ledwo istnieje jako producent kosmetyków do twarzy czy kolorówki. Słyszysz "Eveline", bam, widzisz zatrzęsienie kolorowych tubek krzyczących o innowacjach, niezależnych testach i milionie składników. 

Dla utrzymania higieny psychicznej wychodzę z założenia, że przy mojej obecnej wadze skupianie się na walce z cellulitem nie ma większego sensu, natomiast zwracam uwagę na ujędrnianie skóry i zapobieganie nowym rozstępom. 
Powiem wręcz brutalnie szczerze - nosząc rozmiar 44/46 mam wyjebane na mój cellulit. I to nawet nie dlatego, że regularnie widuje go tylko jedna osoba (mój facet), sporadycznie lekarze, a raz do roku randomowi ludzie na plaży. Moja pomarańczowa skórka po prostu nie jest tak straszna, jak można by się tego spodziewać - i za to odpowiada głównie zdrowa dieta oraz ćwiczenia. Bez tego się nie da i taka jest smutna prawda. 

Jednocześnie nie chcę tu demonizować kosmetyków - są potrzebne, uzupełniają działanie ćwiczeń i razem dają wymierne rezultaty, czego jestem przykładem (słabym to słabym, ale jednak). 

To z czym miałam do czynienia z Eveline?

W sezonie letnim namiętnie smaruję się Serum Intensywnie Wyszczuplająco-Ujędrniającym - zamiłowanie do tego produktu bierze się głównie z mocnego efektu chłodzącego, który przynosił mi ukojenie przez cały lipiec. Gdyby nie upały, prawdopodobnie nie nie używałabym go codziennie i nie zauważyłabym, że skóra ud staje się coraz lepiej napięta i gładsza w dotyku (ale to inny rodzaj gładkości niż po balsamie nawilżającym).


Jestem potwornym zmarźluchem, więc gdy temperatura spada, sięgam po Termoaktywne Serum Wyszczuplające, które (jak łatwo się domyślić) ma efekt rozgrzewający. Jestem daleka od zgodzenia się z producentem, że jego preparacik "redukuje złogi tłuszczu", bo to niemożliwe przy tak powierzchownej aplikacji. Efekt rozgrzewający jest bardzo silny, dlatego nie polecam serum jako podstawy do masażu i produktu do body wrappingu. Oczywiście każdy organizm reaguje inaczej i możliwe, że poczuje się tylko lekkie mrowienie. Tak czy siak uważam, że w przypadku tego typu produktów na opakowaniu powinna znaleźć się adnotacja w kwestii smarowania pośladków - o podrażnienie okolic odbytu naprawdę nietrudno (i wspomnienie o niedawnej wizycie w indyjskiej knajpie nagle staje się łagodniejsze). 

U mnie serum przyniosło widoczną poprawię napięcia skóry - zresztą po takim wypaleniu nie ma innej opcji, żeby było inaczej ;)

Sera (taka jest liczna mnoga?) nie pomogły zupełnie w kwestii redukcji widoczności starych rozstępów - ale jakoś mnie to nie rusza. 

Jakie są wasze doświadczenia? Polecacie coś specjalnego z podobnej półki cenowej?

Seria cieni w kremie ze stajni Maybelline narobiła swoim pojawieniem się na polskim rynku spore zamieszanie. Porównywane do macowych Paint Potów na każdym kroku i nie mniej zachwalane. Skuszona pozytywnymi recenzjami zapolowałam na nie w trakcie jednej z pierwszych rossmanowych promocji -40% i mając dostęp do większości kolorów, sięgnęłam po cztery słoiczki.



Z perspektywy czasu oceniam to jako debilną decyzję - pozytywy dotyczyły poszczególnych kolorów, a nie całej serii, a ja w promocyjnym uniesieniu założyłam, że świetna jakość charakteryzuje wszystkie dostępne odcienie. 



Źródłem zamieszania jest kultowy już On and on Bronze #35. Przepiękny, chłodny i połyskujący złoty brąz (brązowe złoto, jeśli uprzemy się na kolor w słoiku), który umiejętnie nałożony staje się duochromem. Cieńsza warstwa daje na oku złotą mgiełkę, grubsza wydobywa brąz. Najlepiej nakładać go palcem lub syntetycznym pędzlem, świetnie współpracuje potem z sypkimi cieniami (jako baza tudzież element składowy makijażu).




 Na mojej piekielnej powiece wytrzymuje bez bazy 7-8 godzin, co czyni go absolutnym rekordzistą. Z bazą Artdeco trwa niewzruszony do zmycia (no dobrze, 12h, dłużej staram się nie trzymać tapety). Ma fantastyczną plastyczną konsystencję, dzięki czemu operowanie nim na powiece jest czystą przyjemnością, choć oczywiście można nałożyć za dużo produktu - wtedy od razu się zroluje, taka już przypadłość cieni w kremie.



Po lewej lekka, cienka warstewka złotka, po prawej grubsza - jest znaczna różnica!

Genialna rzecz dla zielonookich, czyli chociażby dla mnie. Powiem nieskromnie, że On and on Bronze wygląda na mnie fantastycznie i mam nadzieję, że tak długo, jak będę w stanie sama utrzymać pędzel, produkt nie zniknie z półek. Nie doszukałam się w nim żadnej wady, jest absolutnie warty każdej złotówki w regularnej cenie. 

Czy też czujecie charakterystyczne podniecenie, gdy czytacie takie opinie o jednym kolorze? A potem łapiecie za inne, bo też muszą być dobre? 
No właśnie. 

Drugi w kolejne jest matowy Permanent Taupe #40. Powiedzmy sobie szczerze, "taupe" w ogólnej klasyfikacji kolorów to taki zwierz, którego ciężko sklasyfikować, ja na swój własny użytek określam to jako kolor ziemniaka (Gocha, pozdrawiam). Ni to bure, ni szare, czasem gdzieś wychodzą z tego fioletowe tony. Permanent Taupe ma nieco tępą konsystencję, przez co aplikacja bywa problematyczna. Osobiście uważam, że życie jest za krótkie na noszenie tak smutnych kolorów solo, zwłaszcza gdy podbijają naturalnie występujące sińce pod oczami (jak przykładowo u mnie).



Ale ten cień nie jest skazany na porażkę. Dzięki matowemu wykończeniu sprawdza się rewelacyjnie przy charakteryzacji siniaków i sińców - no kidding, użyłam go w ten sposób na przynajmniej trzech planach. Drugie świetne zastosowanie to baza do wymagających sypańców w stylu czyste miki z Kolorówki. Miki to skubańce, które średnio współpracują z bazą (nawet ubóstwianą przeze mnie Artdeco, lol, znalazłam w końcu jakiś słaby punkt), ale z tym cieniem akurat się lubią. Co ciekawe, nasycenie koloru w mikach jest tak wysokie, że ciemny Taupe spod nich nie prześwituje, ale zdarza mu się lekko podbijać te jasne miki.



Po lewej - umiarkowanie lekkie maźnięcie palcem, po prawej średnio staranne zbudowanie jednolitej warstwy koloru. Jak widać, pigmentacja szatańska. Nie trzeba się zbytnio pierdolić z prześwitami i dokładaniem 5 warstw. Co prowadzi nas do trzeciej, dość oczywistej propozycji wykorzystania tego cienia - ciemna baza do smoky eye, bo umówmy się, zasmarowanie powieki cieniem w kremie jest szybsze, wygodniejsze i efektywniejsze niż mazanie kredką, nie wspominam tu już o cierpliwym budowaniu ciemnego koloru cieniem prasowanym, a już nie daj boże sypkim.



Podsumowując - nie jest to propozycja dla wszystkich, ale nie wątpię, że gdzieś na świecie są kobiety, które nakładają tego brzydala cienką warstwą na powiekę i są zadowolone.

Kolejny przedstawiciel wesołej gromadki to Eternal Silver #50. Błyszczące metalicznie srebro bez żadnych niespodzianek. Konsystencją zbliżony do On and On Bronze, choć rozsmarowuje się nieco gorzej. Nawet nałożony grubszą (choć rozsądną) warstwą nie daje tak pięknego efektu jak wspomniany brązowy kolega. Wydaje mi się wręcz, że lepiej wygląda w wydaniu minimalistycznym, maksymalnie lekkim jako subtelne rozświetlenie. Bo problem z Eternal Silver jest taki, że to srebro wali po gałach niemiłosiernie i bardzo łatwo jest uzyskać metaliczny (podobno niesamowicie modny) efekt - ale niestety w niemiłosiernie tandetnej wersji.



Kwestią problematyczną jest tu bez wątpienia dopasowanie kolorystyczne - o ile złoto-brązowe cienie będą wyglądać dobrze prawie na każdym i uzupełniają się z każdym kolorem tęczówki , tak nie wyobrażam sobie srebrnych cieni na ciepłych i/lub opalonych typach urody. Srebrny metalik ni chuja nie będzie wyglądał godnie i z gracją, zwłaszcza jeśli będzie się udawało, że położono go tam, gdzie normalny człowiek użyłby szarości. W celach poglądowych zapraszam do odkopania wczesnych zdjęć Dody.



Eternal Silver w całej swej okazałości niewątpliwie będzie się świetnie sprawdzał na a) bladych zimach b) w karnawale. To oczywiście moje zdanie wynikające z indywidualnego poczucia estetyki (i nikomu go nie narzucam). Przy mojej bladości i zielonych oczach broni się tylko w delikatnej odsłonie (swatch po lewej). Podobnie jak poprzednie kolory też jest trwały, pigmentacja i nasycenie koloru bez zarzutu, więc po prostu trzeba się solidnie zastanowić - czy komuś srebrny metalik podoba się tylko na samochodach, czy na powiekach też.


Ostatni cień w tym zestawieniu to Endless Purple #15.
I tu bierzemy głęboki wdech.
Jedyny nieskończony efekt tego cienia to potok moich soczystych bluzgów. Bez kitu, ten cień lokuje się w ścisłej czołówce kosmetycznych gówien, jakie na moje nieszczęście miałam okazję używać.
W słoiku wygląda całkiem zachęcająco - uuu, nasycony fiolecik, jakieś drobinki, proszę państwa, ja skusiłam się od razu. Myślę, że Endless Purple w zamierzeniu miał mieć błyszczące wykończenie (ale inne od jego braci). Ale żeby to sprawdzić, trzeba nanieść chociaż cień na skórę - co może przerosnąć zwykłych śmiertelników. Jeżeli cień w ogóle się przyczepi do palca, a potem dłoni/powieki, to roluje się przy samej aplikacji - przejechanie po dłoni wysmarowanym palcem daje naprawdę żałosny rezultat. Przy wklepywaniu traci się sporo nasycenia, cień wręcz spektakularnie blednie dając mglistą i niesamowicie brzydką warstewkę koloru siniaka.


Zaznaczam - podciągnęłam odrobinę kontrast, aby było dobrze widać kolor produktu w słoiku - tak, on naprawdę jest taki ładny!

No kurwa, czegoś takiego to ja się nie spodziewałam (nie żeby takie historie nie zdarzały się z innymi produktami). Sytuacja nie poprawia się, gdy do akcji wkracza syntetyczny pędzel. Raz miałam nadmiar cierpliwości i naniosłam cień dokładnie na całą powiekę, a w efekcie wyglądałam, jakbym dzień wcześniej ostro balowała i dostała w ryj. Jest to o tyle ciekawe, że przy aplikacji fioletów zawsze dokładnie kamufluję Sferę Rozpaczy pod oczami, a kolory te fajnie współgrają z moimi zielonymi oczami.


Duża plama wskazana strzałką to trzy starannie i delikatnie wklepane warstwy - cóż, na tym zdjęciu jeszcze to jakoś się prezentuje. Ale czy dla tak kiefektu warto się pieprzyć 10 minut?
Zdecydowanie nie warto. Prześwity, brak jakiejkolwiek współpracy z pędzlem, innymi cieniami itd. 

Uważam, że każda osoba odpowiedzialna za powstanie i dopuszczenie na rynek Endless Purple powinna zostać zwolniona w trybie dyscyplinarnym (i naznaczona karnym kutasem za chujową robotę) lub skazana na słuchanie Biebera. Gdyby cała seria była tak marna, mój bulwers byłby mniejszy - ale reszta jest (w najgorszym razie) poprawna lub wręcz wybitna. 

Nikomu nie polecam, wręcz odradzam - zwłaszcza, jeśli dbacie o higienę psychiczną. 

W kwestii wykorzystania rzeczonych cieni jako eyelinerów sytuacja klaruje się następująco: jak najbardziej da się wykonać ładne i trwałe kreski cieniem srebrnym i brązowym (jest błysk, jest metalik, szafa gra). Taupe od biedy również da się wykorzystać, ale jego konsystencja znacząco utrudnia pracę nawet przy użyciu ulubionego pędzla. 
Fiolet - jak nietrudno się domyślić, nie daje rady nawet jako liner. Przy tak beznadziejnej pigmentacji kreska ma prześwity -  a kto lubi blade, niewyraźne kreski? Fujka. 

Za Oceanem seria jest wzbogacana o limitowane kolory - szczerze żałuję, że nie są dostępne w Polsce, bo jeśli faktycznie jakościowo są zbliżone do On And On Bronze, to brałabym wszystkie w ciemno. 

+++

Kolejna rozmowa kwalifikacyjna i kolejny wyjazd. Oh yeah. 

Z kosmetycznego punktu widzenia podróże mi nie służą - zawsze pojawia się jakiś pielęgnacyjny fuck-up skutkujący podrażnioną skórą twarzy lub skrajnym zaniedbaniem nawilżenia całego ciała. No dobrze, pierwsze to jeszcze mogę zwalić na skutki zewnętrzne w stylu zmiana wody, ale drugie to w całości moja wina ;) Ale nie będę tu kręcić, że jak wracam o 4 nad ranem do łóżka, to mam siłę i ochotę na cokolwiek więcej ponad zmycie tapety.

Moja niedawna wyprawa na Śląsk i Galicję nie była wyjątkiem - wróciłam z niesamowicie podrażnionymi, czerwonymi jak serce komunisty policzkami. Śluńskie powietrze? Krakowska woda? Czort wie.

Grunt, że na tym rewelacje się skończyły, a cały wyjazd oceniam na wyjątkowo udany. 

Fotorelacja jest oszczędna ze względu na potrzebę wyeliminowania wizerunku moich znajomych, którzy pewnie nie chcieliby stać się bohaterami bloga. Podejrzewam też, że większość z was wie, jak wygląda Rynek w Krakowie, więc oczywiste oczywistości sobie daruję ;)

Pańcia się pakuje, kot pomaga. 


Nocny atak na fotobudkę - oranż mi chyba nie służy. 


Absolutnie cudowna i zjawiskowa strefa chilloutu z hamakami <3


Do widzenia.


MOCAK, czyli Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie. Fenomenalna architektura, sztuka jak to często bywa - co najmniej kontrowersyjna. Uważam, że wystawa "Zbrodnia w sztuce" powinna mieć jakieś wymagania wiekowe (16 lat?), bo były tam rzeczy dość drastyczne (a do przesadnie wrażliwych nie należę). Albo po prostu założono, że młodsi do takich przybytków nie przychodzą...



"Olga Olga, chodź, zobaczysz krakowskie metro!". Ładnie tam całkiem ;) 


A na deser przepiękna stacja kolejowa w podkrakowskim Zabierzowie. 



+++

Podobno przez sen jestem potwornie gadatliwa - tak przynajmniej twierdzi chłopak, z którym się widuję. 3 w nocy, on jeszcze gierczy na konsoli, ja coś burczę i z tego burczenia wydobywa się nagle całkiem sensowne pytanie.
ja: gdzie jest szczupak?
on: jaki szczupak?
ja: ten z panteonu bóstw...
on: *brechta* jaki?
ja: ten co go zgnietli...


czytam

favikona pochodzi z nataliedee.com. Obsługiwane przez usługę Blogger.

Labels

15 hair project 301 346 52 AA aknenormin alessandro algi alterra ambasada piękna anthelios antyperspirant arsenał grubasa artdeco aussie autokorekta avene avon babydream baikal herbals balea balm balm balsam do ciała balsam do ust bambino bandi bareMinerals batiste baza baza pod cienie baza pod lakier bb bb cr bb cream beauty blender beauty formulas beauty friends bebeauty beblesh balm beige nacre bell bella bamba benefit berlin berry love biały jeleń biedronka bielenda bio-essence Biochemia Urody bioderma biovax blizny blogerki blogger błędy błyszczyk boi boi-ing bourjois box box of beauty ból dupy brahmi amla braziliant brodacz brokat brow bar brwi BU bubel bubel alert buty carmex cashmere ce ce med cellulit cera mieszana cera wrażliwa cetaphil CHI chillout choisee chusteczki cienie cienie w kremie cień clinique clochee color naturals color tattoo color whisper cudeńko cycki czador ćwiczenia darmocha dax debilizm demakijaż denko depilacja dermaroller diy do it yourself dobre rzeczy douglas dove dream pure ducray dwufaza ebay edm eko kosmetyki elution essence essie estetyka etude house eveline everyday minerals eyeliner faceguard fail farbowanie farmona fekkai figs rouge filtr firmoo fitness flora floslek fluid fridge fridge by yde fructis fryzjer galaxy garnier gillette glamwear glossy box glyskincare głupie cipki głupota golden rose google google analytics gratis h&m hakuro healthy mix hebe high impact himalaya hiszpania hm holiday hot pink hydrolat idealia ikea innisfree ipl iran isa dora isadora isana jillian michaels kallos kate moss katowice kącik kulturalny kelual ds kissbox kolastyna kolorówka koloryt konkurs konturówka korekta korektor korektor pod oczy kot kraków kredka kredka do brwi kredka do oczu krem krem do rąk krem do twarzy krem matujący krem na dzień krem nawilżający krem odżywczy krem pod oczy krem z kwasami kreska kutas kwas askrobinowy kwasy la roche posay lakier lakier do paznokci lakier do ust lakier do włosów lakiery teksturowe lancome laser lasting finish lawendowa farma lekarze lierac linkedin lioele lip balm lip lock lip pen lirene lista magnetyczna loccitane lodówka loreal lovely lumene lush łuk brwiowy łupież magnes makijaż manicure manuka Mary Kay marzenie maseczka maska maska do włosów maskara masło do ciała mat matowienie max factor maybe maybelline mężczyźni micel mika mikrodermabrazja miss sporty mleczko mleczko do ciała mocak mollon morze muzeum mycie mydło mydło naturalne nadwaga nail tek nails narzekanie natura officinalis naturalne składniki naughty nautical nawilżenie neem new leaf niedoskonałości nivea nivelazione nouveau lashes nutri gold oczy oczyszczanie odchudzanie odżywianie odżywka odżywka do paznokci odżywka do włosów off festival okulary olej olej arganowy olej kokosowy olejek olejek do mycia ombre opalanie opalenizna opener organique oriflame original source orofluido paleta magnetyczna palmers paski na nos pat rub patrzałki paznokcie pączek peel-off peeling peeling do ciała peeling do twarzy perfecta pervoe reshenie pędzel pędzle pharmaceris photoderm physiogel phyto pianka do mycia piasek piaski pierre bourdieu pkp plastry na nos płyn do demakijażu płyn micelarny podkład podróż pogromcy mitów policzki pomadka pomarańczowy porażka pr praca prasowanie propolis proteiny próbki pryszcze prysznic prywata przebarwienia przechowywanie przegięcie przemoc symboliczna przygody przypominajka puder puder transparentny purederm QVS real techniques regeneracja reklamacja rene furterer retinoidy revlon rimmel rossetto rossmann rozdanie rozkmina rozstępy róż różowe ryan gosling rzęsy sally hansen samoocena samoopalacz satynowy mus do ust Schwarzkopf scrub seacret seche vite sensique sephora serum serum nawilżające sesa shaun t shea shred sińce siquens skandal skin 79 skinfood skóra skóra wrażliwa sleek słońce słowa kluczowe socjologia soraya spf starry eyed stopy stylizacja suchy szampon sun ozon sypki szaleństwo szampon szkoda gadać szminka sztuka współczesna święta tag taka sytuacja tapeta tara smith tatuaż the body shop the face shop tołpa toni&guy tonik top tortury tragedia transki trądzik triple the solution truskawka tusz do rzęs twarz ujędrnienie under twenty usta uv vichy warby parker wąs weganizm wella wibo wieloryb witamina c wizaż wizażystka włosy workout wory wódka wtf wyrównanie wyszczuplanie wyzwanie yasumi yoskine yves rocher zachwyt zakupy zapach zdjęcia zenni optical zerówki ziaja złuszczanie zmywacz zmywacz do paznokcie zużycie zwiedzanie źródła odwiedzin żel żel do brwi żel do golenia żel do twarzy żel pod prysznic żel-krem życzenia