Moja praca jest czasem tak bezmyślna, powtarzalna, że jestem w stanie pójść do ciemnej kanciapki zwanej też uprzejmie drukarnią i zrobić wszystko (co zrobić muszę) po ciemku. I nawet się nie zorientować, że cały proces zachodzi przy wyłączonym świetle. W takiej właśnie sytuacji zdybała mnie dziś koleżanka - stoję sobie w ciemnościach nad migającymi światełkami drukarki, próbuję zrozumieć, czy chce jeść *bo chyba coś mryga o wymianie tonera*. D wchodzi i pyta:
+++
Na całe szczęście jest Jim. Huczę ze śmiechu przy każdym odtworzeniu "oh, beautiful!".
- co tak tu zamulasz po ciemku, co?
- mhmmm... znasz te życiowe sytuacje, gdy przez przypadek pójdziesz na imprezę w niedzielę wieczór i potem się dziwisz, że to już tak szybko poniedziałek i trzeba iść do pracy?
+++
Sytuacja z pracy numer dwa bardzo dobrze obrazuje, jak bardzo ograniczonym (pod pewnymi względami) człowiekiem jestem. Siedzę sobie w kuchni, wcinam swój obiadek (odważone co do grama białe mięsko zrobione na parze plus warzywa), wchodzą dziewczyny z innego działu i zaczynają perorować. Na ogół dla higieny psychicznej przełączam się na tryb niesłuchania obcych, ale tego zdzierżyć nie mogłam. Siedzi sobie taka dziunia, odrobinę zbyt szczupła jak na mój gust, ale mój gust to przecież nie gust dyktatorów mody, więc wedle szeroko wmawianych nam standardów chuda w sam raz. I tako rzecze do swoich koleżanek:
- wiecie, chciałabym trochę przytyć, żeby ciuchy lepiej na mnie leżały, ale mam taki metabolizm, że ile nie zjem, to od razu spalam i nic!
Czy muszę w ogóle dodawać, że na obiad zjadła aż połowę serka wiejskiego?
Niby jestem dorosła i staram się rozumieć, że ludzie mają różne problemy, w tym zupełnie odwrotne do moich, o zaburzeniach odżywiania już w ogóle nie wspominając, niby mam bardzo wyjebane, ale... Ale nie, w mojej sfokusowanej na nadwagę głowie nie ma miejsca na narzekania ludzi chudych. Tak, teraz znajdą się mądrzy, którzy każą mi się nie przejmować i robić swoje. Nie, nie i jeszcze raz nie.
/wnikliwi postronni obserwatorzy powiedzą teraz, że nadwaga jest istotnym składnikiem mojej osobowości i podświadomie wcale nie chcę zmieniać tego stanu rzeczy. kij wam w oko./
+++
Należę do tych ludzi (rzadkie wśród kobiet), które buty noszą do zdarcia. Dosłownie. Moje ulubione traperki rozsypały się w tramwaju - w sensie gumowa podeszwa. Mam 20 minut do zajęć i zastanawiam się: iść i ryzykować, że drugi but też się rozleci i brnąć przez śnieg w butach na samej podeszwie wewnętrznej czy kupić cokolwiek cieplejszego od balerin, jeśli znajdę sklep w zasięgu wzroku po wyjściu z tramwaju. Los na mojej drodze postawił Ecco - I mean, seriously?! Wchodzę, resztki podeszwy dalej się sypią niczym asfalt, i mówię do sprzedawcy ze strachem w oczach: panie, mam kryzys, znajdzie się coś do 200 zł? Sprzedawca zachował pełen poker face zarówno na widok bałaganu, jakiego narobiłam, jak i mojej prośby w akurat tym sklepie. Pokazał mi naprawdę cudne botki - za małe. Wpadam w panikę, biegam jak debil po tym sklepie i znajduję śniegowce. Buty niezbyt wyględnej urody, odrobinę ładniejsze od crocsów - 239 zł (mają też tą zaletę, że są ciepłe i wygodne, a nie są emu i nie wyglądam jak kolejna fashion victim). Koleś się nade mną ulitował, dał rabat, zabrał do kosza resztki traperków, w których schodziłam polskie góry wzdłuż i wszech (sentyment, chlip chlip), a ja pobiegłam mieszać farbki na zajęciach.
+++
Na całe szczęście jest Jim. Huczę ze śmiechu przy każdym odtworzeniu "oh, beautiful!".