Cholera, czyżby jakieś podsumowanie?!
/
2 Comments
Przyznać się, kto leczy kaca?
+++
Kto czyta mnie regularnie, to pewnie zauważył, że nigdy nie zrobiłam żadnego podsumowania z serii "ulubieńcy miesiąca" czy innych pierdoletów tego typu. Ale jest kilka kosmetyków, które podbiły moje twarde jak kamień serduszko, a jakimś cudem nie popełniłam o nich nawet pół posta, więc drogą wyjątku postanowiłam zrobić coś na kształt podsumowania moich osobistych odkryć zeszłego roku. Niektóre całkiem prozaiczne, a niektóre zmieniły moje nastawienie do wielu rzeczy. Ba, w ogóle rok 2013 zmienił wiele w mojej filozofii pielęgnacji, że się tak górnolotnie wyrażę.
Lećmy z tym koksem.
1. Kosmetyki Aussie
W ogóle nie kminiłam tego wielkiego hajpu i jazgotu szczęśliwości wobec marki, gdy pojawiła się w drogerii na R wiosną zeszłego roku, ale nie byłabym sobą, gdybym po kilku tygodniach nie wymiękła i nie kupiła czegoś na wypróbowanie (to zawsze zaczyna się w ten sposób). Akurat byłam w fazie realizacji faktu, że moje kudły sobie cenią te wszystkie ordynarne szampony i odżywki wypakowane silikonami*. Bardzo spodobały mi się opisy na butelkach w stylu "for hair that's dry, damaged, a bit unhappy" i to głównie ostatnie frazy zdecydowały o zakupie poszczególnych kosmetyków. Co przetestowałam?
- odżywka Colour Mate - do włosów farbowanych i niesfornych. Mój absolutny faworyt, włosy po wyschnięciu układają się po niej tak pięknie i naturalnie, jakbym wyszła od fryzjera. W moim wypadku poprawia skręt - z niesfornej szopy robią się piękne fale. No milordzie!
- odżywka Luscious Long - przyznam się szczerze, poleciałam na tekst o zamianie włosów w "kurtynę miękkiej wspaniałości". Nie układają się tak genialnie jak po Colour Mate, ale i tak jest wyglądają lepiej, niż po innych produktach - jak się nie ma ani talentu, chęci ani czasu na układanie włosów codziennie rano, to się takie efekty docenia.
- szampon Miracle Moist - miniatura z Glossyboxa. Pozostaję cały czas sceptycznie nastawiona co do właściwości nawilżających i odżywczych we wszelkich szamponach, ale tu coś jest na rzeczy.
- maska 3 Minute Miracle Reconstructor - również miniatura z GB. Nie mogę się w pełni wypowiedzieć o jej walorach odżywczych, gdyż moje włosy nie są bardzo zniszczone, ale trzeba przyznać, że lekko podsuszone końcówki bardzo ładnie po niej wyglądają. No i znowu ogromny plus za układanie się włosów <3
Odżywki dzięki lekkiej konsystencji nie należą do najwydajniejszych, zwłaszcza przy długości za łopatki. Można się również zżymać, że przy tych cenach Aussie nie jest konkurencyjne - ale i tak jest tańsze od Toni&Guy, Johna Friedy, o markach profesjonalnych nie wspominając. Można wyrosnąć ze swojego małego wewnętrznego cenowego faszysty, poczekać do promocji, wydać te 19 zł i cieszyć się przez minimum 2 miesiące z boskiej fryzury przy minimum wysiłku. Ja tak robię i jestem zadowolona.
2. Lakiery piaskowe
Stało się. Gdy na początku, jeszcze w 2012, widziałam piaskowe maty OPI, to nie za bardzo wiedziałam, jak się do piaskowej, średnio estetycznej struktury ustosunkować. Potem pojawiały się pełne ekstazy opinie o brokatowych piaskach i cytując "Django", gentleman, you had my curiosity. A potem to już poleciało: pojawiły się piaski od Golden Rose, Lovely i zajeżdżone do porzygu na blogach Wibo. Wpadłam po uszy i przyznam się szczerze, że ja, Olga lat 24, potrafiłam zboczyć z trasy na ważne spotkanie, żeby zajść do R i sprawdzić, czy może nie uchował się piaseczek z Wibo - i tak, jestem popieprzona, bo z 4 wariantów kolorystycznych mam już 3 i za punkt honoru ustanowiłam sobie zebrać całą kolekcję (właśnie siedzę z tym słynnym różem na szponach i cmokam sobie z zadowoleniem, przecież to już jakaś paranoja).
Ciężko mi racjonalnie wytłumaczyć, za co tak lubię te lakiery - może to, że ich struktura nie przeszkadza w codziennej pracy (a czego się obawiałam), trzymają się długo, a ewentualne odpryski łatwo jest domalować. Za kolorki (łiiii) i blask.
Oczywiście nie jest tak do końca fantastycznie - mam jeden jasny róż z Golden Rose, który niestety wygląda na moich dłoniach źle, pewnie niedługo puszczę go w świat. Z rozpędu kupiłam też brąz z Lovely, który wygląda baaaaardzo źle - a wystarczyło przeczesać blogi i zobaczyć, jaka to kupa (dosłownie i w przenośni).
3. Nivelazione
Nivelazione to seria produktów do stóp Farmony, po którą sięgnęłam przez przypadek. Inwestowałam przez długi czas w te droższe kremy koło 30 zł, ale gdy jest się hobbitem i kremy do stóp zużywa się w kilogramach, to nie ma siły, trzeba znaleźć coś tańszego. I oto stał się cud: Nivelazione są tanie (od 8 do 13 zł), wydajne i przede wszystkim działają, czego nie mogę powiedzieć o rossmanowskim Fusswohl. Ja ze szczerego serca polecam kurację s.o.s. z koncentracją mocznika 30% - przy czym trzeba pamiętać, że same kremy bez wsparcia pumeksu nic nie zdziałają.
Po wykończeniu genialnego DayWear moje możliwości nabywcze srogo stękały i nie było siły, trzeba było się zwrócić ku możliwie najtańszym markom. Padło na Perfectę, bo a) kiedyś używałam go u B i miałam z tym związane miłe wspomnienia, b) jest matujący, ale nie dla cer wybitnie trądzikowych, c) jest śmiesznie tani i cóż tu dużo mówić, ten aspekt drastycznie zaważył na wyborze :D
Za 10 zł otrzymujemy tubkę przyjemnego kremu, którego właściwości pielęgnacyjne oceniam bardzo wysoko - moją mieszaną cerę nawilżał i matowił w idealnym stopniu. Szybko się wchłania, ładnie współpracuje z podkładami i filtrami (używałam go od czerwca do listopada, więc nie wiem, jak by się sprawdził w niższych temperaturach)
Dalej zwracam uwagę na składy, ale przyznam, że parafina i gliceryna nie robią już na mnie ani na moim ryju większego wrażenia, a te dwa składniki zajmują tu odpowiednio drugie i trzecie miejsce - wiadomo, znajdą się konsumentki, które z tego powodu kremu nie wypróbują.
Jako krem na dzień dla niewymagających cer mieszanych - po prostu IDEAŁ. W moim odczuciu w nocy nie zapewniał odpowiedniego nawilżenia. Prawdopodobnie do niego wrócę, chociaż jestem już w wieku, gdy trzeba na poważnie zacząć myśleć o pielęgnacji przeciwzmarszczkowej - a takich właściwości krem Perfecty ku mojemu ubolewaniu nie ma.
5. A na cholerę mi te drogie tusze?
Gdzieś w 2012 w mojej biednej głowie uroiła się myśl, że są takie kosmetyki, w które po prostu trzeba więcej zainwestować - i tak jak nadal uważam, że warto dopłacić do podkładu, tak w 2013 dorosłam W KOŃCU do myśli, że tusze do rzęs tego nie wymagają. Odkrycie, że ja jebię... *mam nadzieję, że tu widać te pokłady sarkazmu*
Nie oznacza to, że z Estee Lauder przerzuciłam się na Wibo. Nie, to troszkę łagodniejsza ewolucja,gdzie rzecz jasna pojęcia "drogi/tani" są bardzo relatywne.
Najpierw wiosną srogo przejechałam się na Hypnose Doll Eyes. Maskarę oddała mi niezadowolona mama, a ja tylko mogłam potwierdzić jej opinię - no coś tu jest nie halo. Nie takimi szczotami się przy oku manewrowało, więc przebolałam ten stożek. Komplikacje pojawiły się przy konsystencji ewidentnie niedopasowanej do szczoty - mokra, klejąca. Brak jakiegoś pierdolnika odsączającego nadmiar produktu ze szczoty doprowadził do tego, że miałam wrażenie, iż na czubku znajduje się 3/4 zawartości pojemniczka.
Efekt: rzęsy posklejane już po pierwszym przeciągnięciu. Jako że nie jestem człowiekiem małej wiary, sięgnęłam po stare, sprawdzone szczoteczki z innych tuszy. Sytuacja powtórzyła się. Czyszczę szczoty z nadmiaru maskary, czeszę jak wariat grzebykiem - no kurwa, cały czas to samo. A przy demakijażu panda godna nowego członka Kiss. Zostawiłam Hypnose na miesiąc, żeby podeschła. I zero zmiany. Po trzech miesiącach bytności w naszym domu Hypnose została ceremonialnie wypieprzona do kosza.
Mam szczerą nadzieję, że mama trafiła po prostu na felerny egzemplarz, bo nie wierzę, żeby Lancome produkujące moje ukochane perfumy wypuściło na rynek takie gówno - i żeby tyle lasek dało się tak nim zauroczyć.
Drugi razem przejechałam się na równie kultowym High Impact. Pierwszy raz korzystałam z tej maskary w zamierzchłej prehistorii - mama przywiozła mi ją ze Stanów w 2006. Ja gówniara byłam wtedy na etapie epickich trójgłowych pryszczy godnych własnej pieśni i malowania czarną kredką dolnej powieki, więc jak łatwo się domyślić, Clinique było dla mnie objawieniem godnym Nobla. Lata mijały, a High Impact urósł w moich coraz słabszych wspomnieniach do jakiegoś Złotego Graala tuszy do rzęs i pomyślałam jesienią - a może by tak powrócić do lat szczenięcych, przywołać młodość?
High Impact w moim wykonaniu w 2013 okazał się być całkiem poprawnym tuszem, który niestety sprawia sporo zachodu przy demakijażu. Ki czort, może przez lata coś się w formule zmieniło, bo tego fuck-upu nie pamiętałam.
Cały ten nudny wywód ma, proszę ja was, pokazać zmianę mojego nastawienia. Stwierdziłam ostatecznie po rozmazanym Clinique, że maskary droższej jak 50-60 zł to już nigdy nie kupię. Po pierwsze - nie jest to produkt, który można swobodnie przetestować na podstawie odlewki w domu**, a testery nawet w lepszych drogeriach wołają o pomstę do nieba i/lub odrazę. Po drugie, po przerobieniu maskar z niemal każdej półki cenowej, widzę sporą różnicę między produktami za 15 i 50 zł, ale już niewielką lub wręcz żadną przy 50 i 130 zł. Ja wiem, że ceny i możliwości finansowe są kwestią zapalną w blogosferze, dlatego nie będę mówić, że 50 zł za tusz do rzęs to obrzydliwie dużo lub śmiesznie mało. Na tyle ustaliłam swój limit w zeszłym roku, ale jak to mawiają, szanelkę to zawsze przyjemniej jest sobie walnąć na twarz. Jak ktoś mi podaruje, to nie odrzucę z obrzydzeniem.
Kwestią dyskusyjną jest oczywiście stan wyjściowy rzęs, jak i efekty, jakich się po tuszu spodziewamy. Pisałam o tym wiele razy: nad efekt wydłużenia i pogrubienia przedkładam zdecydowanie trwałość - zarówno dzienną (jak się dziad osypuje po 6 godzinach lub rozmazuje przy byle wietrze, to jest skreślony) jak i "całościową" - niby okres od otwarcia to w większości przypadków 6 miesięcy, ale wiele razy zdarzyło mi się bez przeszkód korzystać z produktu dłużej. A jak mi coś wysycha na wiór po 2 miesiącach, to jestem zdegustowana.
Mój osobisty top świetnych tuszy jest dość przewidywalny:
a) klasyczny Max Factor Masterpiece Max. Dobry szit, można kupić w ciemno. Rewelacyjna szczoteczka, oszałamiająca trwałość. Nie ogarnęłam na czas zdjęć, bo najzwyczajniej w świecie go zużyłam do samego końca. Miodzio!
b) ok, tu mniej przewidywalnie. o maskarze Yves Rocher we wściekle różowej tubce pisałam już kilka razy, ale od tego czasu w ofercie YR pojawiły się dwa inne tusze budzące wiele radości. Według mnie na uwagę zasługuje pogrubiający Sexy Pulp - do wielkiej szczoty idzie się przyzwyczaić, a po nabraniu wprawy nawet niedojdy mojego kalibru pomalują się bez upierdolenia oka, łazienki i zwierząt domowych. Ok, nie polecam Sexy Pulp osobom o bardzo krótkich rzęsach - nie ma co się bez sensu frustrować. Ostatni to podkręcający Volume Vertige - czy taki dokładnie podkręcający to się nie wypowiem, bo na moich rzęskach tak działa tylko elektryczna zalotka. Vertige użyłam raz na dziewczynie, którą malowałam do teledysku i efekt wydłużenia oraz pogrubienia był słuszny i zacny. Szczota też duża, ale z krótkimi, silikonowymi wypustkami.
Cała trójka ma taką zaletę, że jest prawie cały czas w promocji - albo 2 w cenie 1, albo wręcz "za darmo" jako gift do zakupów internetowych powyżej określonej, na ogół niskiej kwoty (trzeba się naprawdę postarać, żeby te tusze kupić w regularnej cenie 49 zł).
* nie, nie wjeżdżam na włosomaniaczki, które stawiają na naturalną pielęgnację. jestem daleka od wjeżdżania na kogokolwiek i nie chcę być źle zrozumiana. przeżyłam swoją intensywną fazę testowania wcierek, masek i gwiezdnego pyłu, aż ocknęłam się i powróciłam do podstaw, o których wielokrotnie pisała np. Anwen - rób włosom to, co lubią.
**jak pokazują to panie dzielnie otwierające każde opakowanie tuszu w sieciówkach, w sumie to wszystko można, ale ja nie o tym dziś plotę bez sensu.
+++
Tytyryty, tak żem podsumowała rok 2013. Mam szczerą nadzieję, że w końcu zacznie mi się układać w sprawach osobistych, jak i zawodowych - tu i tu było sporo zmian. Musi, musi być lepiej, nie ma innej opcji.
Kosmetyki aussie polubilam i ja :) juz dlugi czas szukalamczegos co tak pieknie napuszy moje wlosy- niestety po uzyciu niektorych odzywek wygladam tak jakbym w ogole wlosow nie myla...
OdpowiedzUsuńa tusz z lacome naprawde uwielbiam ! zdziwilo mnie, ze tusz Doll Eyes obrywa takie male recenzje kiedy ja go uwielbiam ;)
z tanszych tuszy uwielbiam te z bourjous- chociaz 2000 kcal z maxfactora tez jest dobry...
po uzyciu tuszy z clinique pieka mnie oczy, mimo ze na nic innego nie mam alergii... a moja mama, ktora ma wrazliwe oczy je nawet lubi
ja ich nienawidze ! jest to chyba jedyna rzecz z clinique, ktorej nienawidze :P
pozostalych wynalazkow nie probowalam, wiec przemilcze ! ;)
czekaj... czekaj, po clinique pieką oczy? ale numer :D
Usuń